Pelcia i my
Kim jest Pelcia? Pytanie towarzyszy widowni w trakcie całego spektaklu – i niekoniecznie otrzymujemy na nie odpowiedź. Tytułowa Pelcia może być, jeśli dobrze rozumiem zamysł autorki przedstawienia, dla każdego z odbiorców kimś innym albo czymś innym.
Kamienica niedawno odzyskana przez potomka dawnych właścicieli. Jej mieszkanka, słynna niegdyś pianistka, cudowne dziecko PRL-u. Nieoczekiwane spotkanie z przypadkowym gościem, a właściwie nie gościem, a intruzem – młody mężczyzna przychodzi do sąsiada, nie zastaje go, ale wyładowuje mu się komórka, a to rzecz niewyobrażalna. Dzwoni więc do pierwszych lepszych drzwi w poszukiwaniu gniazdka. Spektakl Szczepkowskiej zaczyna się jak komedia, ale ma być na swój sposób rozliczeniowy. Oczywiście, z przymrużeniem oka, z dystansem i ironią. Rzecz bowiem jest o dwóch pokoleniach, dwóch postawach wobec życia i sztuki.
Ona (Joanna Szczepkowska) gra na nieistniejącym fortepianie – ten prawdziwy zabrał właśnie komornik. Siedzi w dużym pokoju, z którego jedne drzwi prowadzą, jak mówi, do kuchni, drugie – do pokoju, w którym zamknęła się Pelcia. My, widzowie, umieszczeni zostajemy „za oknem”, tak jakbyśmy podglądali zniszczone mieszkanie i jego lokatorkę. Pomysł ciekawy, ale właściwie w spektaklu niewykorzystany – niby siedzimy po drugiej stronie, ale nie ma w naszym odbiorze niczego dwuznacznego. Po prostu jak w klasycznym teatrze: jest czwarta ściana (nawet jeśli to tylko otwarte okno), są aktorzy, jest mikroświat, który obserwujemy. Szczepkowska zdaje się bawić iluzją: odsłonięcie firanki pozwala wtargnąć do pokoju dźwiękom dochodzącym z telewizorów sąsiadów, spod szlafroka bohaterki przeziera wieczorowa suknia, ukazująca się w pełnej odsłonie w finale.
Marta snuje swoją opowieść, której słuchaczką ma być tajemnicza Pelcia, zamknięta w pokoju obok. Po części dowiadujemy się, kim jest bohaterka – osierocona w dzieciństwie, wychowywana przez gosposię pianistka. Pelcia zajęła się nią, gdy tuż przez koncertem cudownego dziecka, transmitowanym do krajów bloku wschodniego, milicja przyszła poinformować, że rodzice zginęli w wypadku samochodowym, spieszyli się na występ córeczki. Potem Marta zrobiła międzynarodową karierę, wyszła za mąż, w końcu jednak wróciła do starego mieszkania Pelci. W tej narracji splatają się historie dwóch kobiet, młodszej i starszej. Młodsza obdarzona wielkim talentem, starsza obciążona wojenną traumą. Młodsza jest realna – widzimy ją, słuchamy, starsza pozostaje tajemnicą. Kim jest? Pisano, że Pelagia to PRL, ale w intencji autorki ma być chyba czymś więcej: znakiem utraty. I alienacji, na jaką dobrowolnie skazuje się Marta, rozczarowana własnym życiem i światem wokół. Możemy sobie wyobrazić, że całymi dniami rozprawia o minionych sukcesach, ale też o traumach dzieciństwa, o tym, że poczciwa, ale nieznająca się na psychologii dziecięcej gosposia wmówiła jej, że tatuś zamienił się w pająka, a mamusia w muszkę. Chodzi po zapuszczonym mieszkaniu w szlafroku, monologuje o zdziczeniu obyczajów i bezwzględności nowego właściciela kamienicy.
W ten uporządkowany, bo zamknięty w swoim chaosie, świat wkracza niczym słoń w składzie porcelany i wspomnień dwudziestokilkulatek (Jan Jurkowski). Pianista, chwilowo zajmujący się, czym popadnie: sprzedaje ubezpieczenia, ale chętnie też podejmie pracę gdziekolwiek, byle tylko zarobić na życie. On nie miał tyle szczęścia, co Marta, jego dorastanie przypadło na czasy drapieżnego kapitalizmu, w którym mało kto dba o uzdolnionych i ambitnych. Rzecz jasna, też ma swoje problemy. Spotkanie ludzi zafascynowanych muzyką, a jednocześnie pochodzących z dwóch różnych światów może być nie tylko ciekawym polem obserwacji socjologicznych, ale też napięć dramaturgicznych. Szczepkowska jednak buduję tę opozycję młodości i dojrzałości dość mechanicznie, przewidywalnie. On słucha muzyki w Internecie, ona woli wsłuchać się we własną pamięć i wyobraźnię. On nieustannie gdzieś dzwoni, z kimś rozmawia, ona woli rozważania o naturze sztuki i snucie wspomnień. Diagnozy autorki są dość powierzchowne, ograniczają się do stwierdzeń oczywistych – że technologia wymusza inne tempo życia, że niweczy istotę relacji międzyludzkich… Ze zderzenia dwojga bohaterów niewiele wynika, tak jakby wcale się nie spotkali, przebywając niemal dwie godziny w jednym pomieszczeniu.
Joanna Szczepkowska nie wykorzystała potencjału pomysłu, ciekawego dramaturgicznie, intrygującego. Niespodziewana i niepożądana wizyta młodego pianisty zapowiada sytuacje nie tylko komediowe, a te w przedstawieniu dominują. Autorka konstruuje – niczym w dobrej farsie – zaskakujące zwroty akcji i nieoczekiwane rozpoznania. Problem w tym, że nie składają się one w całość z opowieścią o życiu w sztuce i życiu obok sztuki. Coś zgrzyta w tekście, nie pozwala uwierzyć nam nie w samą sytuację (bo samą konwencję przedstawienia przyjmujemy lub nie), ale w jej przebieg. Nie wierzymy postaciom – zbyt rzadko wychodzą poza stereotyp.
Pozostaje Pelcia. To o niej możemy pomyśleć, wychodząc z teatru.
27-03-2015
Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
Joanna Szczepkowska
Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu
reżyseria: Joanna Szczepkowska
scenografia: Agnieszka Krupieńczyk
obsada: Joanna Szczepkowska, Jan Jurkowski
premiera: 07.03.2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.