Róża 1984. Wspomnienie
1984 to rok orwellowski. Niby zniesiono w Polsce stan wojenny, niby wszystko jest w porządku, ale wiadomo, że był bojkot, wiadomo, że władza to sługusy Moskwy i wiadomo, że pomiędzy ogromną większością osób tworzących a władzą jest przepaść.
O pewnych rzeczach nie mówi się głośno. Ci, którzy nawiązują zbyt bliski kontakt z reżimem, podlegają ostracyzmowi towarzyskiemu.
Jan Paweł Gawlik, uprzednio zarządzający Teatrem Telewizji, obejmuje Teatr Dramatyczny. Już to jest ryzykownym krokiem, bo obejmuje go po Gustawie Holoubku, czyli po kimś mądrym, legendarnym i kochanym.
Nic jednak nie jest czarno-białe. Zespół zostaje. Marek Kondrat, Janusz Gajos, Wojciech Pokora, Karol Strasburger, Krzysztof Orzechowski, Marian Glinka, Stanisław Gawlik, Lechosław Herz, Jan Janga-Tomaszewski – przyzwoici ludzie, świetni aktorzy, nadal na etatach.
Jan Paweł Gawlik przyjeżdża do mnie do Międzylesia pod Warszawą na motorze (niestety nie pamiętam marki) i składa ofertę: mogę zrobić, co zechcę, on się nie będzie wtrącał.
Jan Paweł Gawlik w Teatrze Telewizji zaakceptował mój debiut Ostatnie dni Bułhakowa, prosząc o wyrzucenie jednego zdania. Sztuka jest świetna, opowiada o ostatnich dniach życia Puszkina, nie ma w niej Puszkina, za to są ci „wszyscy dookoła” – arcydzieło literackie. Niestety Maskarada Iwaszkiewicza jest znacznie słabsza.
To jedno zdanie brzmi: „Azjatyckie mordy, a jedyne, co europejskie, to spodnie”. Zgodziłem się usunąć to zdanie, prośba miała miejsce na korytarzu, jakoś tak konspiracyjnie: A co tam… Całość i tak opisuje okrucieństwo imperium zła wobec artystów.
Jan Paweł też ma legendę – tworzył Teatr Stary, kochał Swinarskiego i otworzył mu furtkę do Dziadów. Śmierć Swinarskiego przerwała Hamleta. Jan Paweł pakuje się w Teatr Rzeczypospolitej, ale zasadniczo to przyzwoity człowiek. Na jego Twarzach teatru uczyłem się analizy umiejętności aktorskich, sam napisał niezły dramat Egzamin. Poza tym – nie wiem skąd, bo nie od niego – wiem, że to żołnierz okręgu lwowskiego AK.
Wymyślam Różę Żeromskiego. W Akademii Teatralnej wpadł mi do ręki egzemplarz, na którym są jakieś uwagi ołówkiem, podejrzewam, że Perzanowskiej albo Jaracza. Utwór bardzo długi, panpoetycki, scen co niemiara, ale da się wykroić to, o co chodzi, czyli opowieść o tym, że Czarowic (Karol Strasburger) nie wie, co robić po upadku powstania. I jeszcze sceny przesłuchań, salon warszawski, utrata ukochanej, zdrajca i bohater, a potem ich synowie… Da się wykroić dramat na dziś, to znaczy na ponury rok 1984.
Zaczynamy próby. Wciąż upraszczamy, bo jednak zdanie: „Naród twój jak białopienna brzoza …” i dalej duża złożona wielopiętrowa metafora, z której wynika tylko, że naród jest wytrwały i czysty, w słuchaniu brzmi za ozdobnie.
Są też jednak perły. Sceny przesłuchań. Janusz Gajos w dublurze z Wojciechem Pokorą grają oficera carskiego. Janusz się zwalnia, bo ma jakiś film, ale Wojtek Pokora oddaje cały talent, żeby stworzyć wieloznaczny i przewrotny portret sługusa reżimu – Naczelnika.
Janek Tomaszewski gra robotnika – Osta. Jest chudy, bezbronny i hardy.
Na oczach Czarowica biją Osta.
„Naczelnik: (do Czarowica) To na pańską cześć, panie inspiratorze do czynów rewolucyjnych. Porządek stary już się wali? No to ja go podtrzymam.
Ost: Choćbyście bili, zabili, wytrzymam. Przez polską mowę… Proszę. Syna mam, chłopaka małego, Michałka… Żeby zaś na szpicla nie wyszedł!
Czarowic: Żołnierze! Macie w ręku broń. Jesteście sługami ojczyzny. Świadczę przed wami: bezbronnego człowieka bili tutaj bez dowodu winy! Czy zniesiecie, aby ci cywilni tchórze, zdrajcy swego narodu, was używali do posług?”
Pasowało jak ulał.
Krzysztof Orzechowski – Bożyszcze.
Marek Kondrat – Anzelm.
Bożyszcze to jakby przedstawiciel Zachodu, jakiś politolog, który wierzy, że Polska odzyska niepodległość, a nazwiska bohaterów, męczenników walki z caratem, będą w tej niepodległej Polsce czczone i szanowane. „Nigdy tego nie będzie. Wiecznie tu będzie kaźń, wiecznie tu będzie żandarm pluł w ślepie walecznych polskich wariatów i zawsze tu pod szubienicą będzie defilował sołdat moskiewski” – odpowiada zdrajca Anzelm, który zdradził – jak twierdzi – dla dobra swojego syna.
„Bożyszcze: Gdybyś miał zdolność widzenia dalekich lat świata, ujrzałbyś jak w ciągu jednej nocy budzi się ze snu duch narodu.
Anzelm: Ten naród nie ma ducha. Nabrałem głębokiej pogardy dla tego plemienia tchórzów, niewolników, karierowiczów i obłudnych deklamatorów. Śmieszna polska nędzo!”
A potem sobie rozmawiają Naczelnik z Czarowicem:
„Czarowic: Pan i panu podobni zadaliście panowaniu w mojej ojczyźnie rany szarpane. Poprzetrącaliście mu kości. Już nie wyżyje, dzięki wam, Rosja w Polsce! Skona tu, na tej podłodze we krwi Osta, którą ja w chustkę zgarnąłem. Patrz pan: czerwona róża.
Naczelnik: Tak pan sądzisz?
Czarowic: Nie zmyjesz pan ze szmat i z duszy polskiego chłopa i robotnika krwi, którą tu wylewasz. Wasza szubienica pracuje dla niepodległej Polski!
Naczelnik: Lud polski jest w naszych rękach.
Czarowic: Przyszła do niego polska inteligencja ze stowarzyszeniami, z organizacją. Wyście to wszystko po barbarzyńsku z bezdenną głupotą zdusili”.
Stanisław Gawlik grał dziennikarza, publicystę Ślaza, sprzedajnego sługusa, uzasadniającego logicznie wszystko, co robił rząd, a studenci komentowali: „Czy on może na serio zechce dyskutować na temat, jak to logika odzyskuje swoje prawa?”
Kiedy Marek Kondrat mówił monolog o nonsensownych ofiarach, przerywany refrenem „Śmieszna polska nędzo”, drżało powietrze.
Kiedy Karol Strasburger mówił: „Naród jest tym, co w zbiorowiskach ludzi na globie jest najbardziej istotnego, najściślej prawdziwego”, zrywały się nerwowe oklaski.
Przedstawienie nie kończyło się jak tekst Żeromskiego.
Jest w Róży scena, gdy syn zdrajcy i syn bohatera rozmawiają z Czarowicem, jak odkupić świat. A potem usiłują grać na skrzypcach w duecie, ale im to nie wychodzi. Uznaliśmy, że to będzie właściwe zakończenie.
Rozmowy na temat szybko i sprawnie przygotowanego spektaklu zaczęły się w urzędzie miasta. Wyraźnie zakłopotany Jan Paweł zapakował mnie do samochodu i zawiózł do urzędu, gdzie pewien miły pan powiedział: „Popracujemy!”, i zaczął zielonym długopisem zaznaczać kwestie jego zdaniem niewłaściwe. Te ważniejsze właśnie przytoczyłem, ale tych zaznaczeń było znacznie więcej niż przytoczonych cytatów. Najbardziej ucieszył mnie zakreślony drobnymi kreseczkami tekst „do dyskusji”: „Niech żyje Polska niepodległa!”
Nie stawiałem się. Powiedziałem, że spróbuję coś poskracać ale moskiewski sołdat pod szubienicą (jako przedstawiciel caratu naturalnie) jest raczej nie do usunięcia.
A potem jacyś mroczni, słabo zidentyfikowani panowie przyszli na próbę i było już wiadomo, że sztuka nie pójdzie.
Daliśmy zamkniętą próbę generalną, o której w swoich Dziennikach pisze Herling-Grudziński (dowiedział się o tym zdarzeniu od Agnieszki Osieckiej, która była i – jak mi powiedziała – przeżyła je mocno). I sprawa przeszła do niebytu.
Ta zamknięta próba generalna to prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie teatralne w moim życiu. Pamiętam gratulującego, bardzo wzruszonego Jerzego Koeniga, pamiętam emocje, jakie towarzyszyły nam wszystkim. Sala była nabita, a duża sala Teatru Dramatycznego gromadzi wiele osób. Gdyby dali nam zagrać ze trzy razy – mogła być rewolucja.
Nie wiem, czy zachowały się jakieś zdjęcia ze spektaklu. Sam z niejakim trudem odnajduję w swoich papierach egzemplarz z zielonymi kreseczkami, przekreśleniami i znakami zapytania.
A cała sprawa wróciła do mnie teraz, w chwili wybuchu wojny Rosja-Ukraina dzięki temu mądremu zdaniu Żeromskiego: „Dzięki wam już nie wyżyje Rosja w Polsce!”
Miejmy nadzieję, że w Ukrainie również.
18-03-2022
Oglądasz zdjęcie 4 z 5