Nie ma jak Psiuńcio
Marzenie o własnym psie jest chyba wspólne dla większości dzieci. Mieć stworzenie, które będzie towarzyszem zabaw, które będzie nas strzec i którym będzie się można opiekować – takie, które byłoby połączeniem superniani z najlepszym kumplem, na dodatek miłym w dotyku.
Jako dziecko chyba najbardziej na świecie chciałam mieć psa, dlatego słuchanie płyty z nagranym słuchowiskiem Tymoteusz Rymcimci było moją ulubioną rozrywką. Utożsamiałam się z Tymoteuszem i liczyłam, że może mnie też przydarzy się coś takiego, co przekona moich rodziców, że pies jest w domu absolutnie konieczny. Bajka Jana Wilkowskiego stała się jednym z najważniejszych doświadczeń mojego dzieciństwa i choć upłynęło od niego już strasznie dużo czasu, nadal w mojej pamięci pałętają się spore jej fragmenty. Problem z tego rodzaju dziecięcymi zauroczeniami jest taki, że czasem rzeczywistość nie wytrzymuje konfrontacji ze wspomnieniem.
Tekst Wilkowskiego może się wydawać z dzisiejszej perspektywy trochę staroświecki, lecz jak widziałam w szczecińskiej Pleciudze, gdzie wystawiono Tymoteusza i Psiuńcia, nadal trafia do dzieci. Spektakl jest dyplomem Michała Dąbrowskiego, studenta Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku i – jak przystało na spektakl „na ocenę” – jest to porządna reżyserska robota, choć bez specjalnych fajerwerków, pomysłów czy odkrywczych interpretacji. Jak deklarował reżyser: „ta bajka rozkochała mnie swoją prostotą, dowcipem i językiem, jakim została napisana”. Tak też ją zainscenizował – prosto, lecz z licznymi akcentami humorystycznymi. Niektóre z nich są też trochę jak z poprzedniej epoki, mam tu na myśli przede wszystkim poprowadzenie roli Taty misia (Maciej Sikorski), który w tej interpretacji jest stereotypowo bufoniastym, apodyktycznym i napuszonym rodzicem i z tego powodu prowokuje śmiech. A szkoda, bo przecież relacja ojciec–syn, której nie zakłóca istnienie jakiejś mamy, aż prosiłaby się o jakąś współcześniejszą interpretację. Ojcowie w tym, jak widzą swoje role, bardzo zmienili się od czasów, w jakich Wilkowski pisał swój tekst, więc można by z powodzeniem zdjąć z Taty misia trochę nadętej powagi i dodać mu nieco ciepła. To tradycyjne, by nie rzec tradycjonalistyczno-konserwatywne ustawienie postaci Taty odbierało spektaklowi nieco siły. Tym bardziej że zgodnie z jakąś dziwną manierą panującą np. w polskim dubbingu młodego misia Rymcimci – chłopca grała młoda aktorka Paulina Lenart, co wzmacniało patriarchalną, by nie powiedzieć lekko szowinistyczną wymowę przedstawienia. Tata-mężczyzna jest silny i twardy (czasem aż za bardzo), dziecko (niby chłopiec, a jednak kobieta) roztrzepane, lekkomyślne i krnąbrne. Ta ostatnia cecha jest bardzo wyraźnie zaznaczona w pierwszej scenie, kiedy pozostałe postacie usiłują wręczyć aktorce lalkę Tymoteusza Rymcimci. Ona, bardzo po dziecięcemu, buntuje się: nie chce ani śpiewać, ani podjąć roli małego misia. Dopiero po początkowych fochach, nieledwie przymuszona, zostaje Rymcimciem. Ta sztampowość ukazania postaci małego dziecka też mogłaby zostać złagodzona, z korzyścią dla spektaklu. Miałam wrażenie, że prostota tekstu Wilkowskiego, która rozkochała w sobie reżysera, nie tylko go uwiodła, lecz też i trochę zwiodła. Poprowadził spektakl trochę zbyt naiwnie, zbyt „bajkowo”, wchodząc w zbytnie uproszczenia i gubiąc przez to wdzięk, jaki posiadało na przykład uwielbiane przeze mnie słuchowisko. A przecież, jak przypomniano w programie spektaklu, Wilkowski twierdził, iż „dziecko jest istotą rozumną. Dziecko nie żyje w wyimaginowanym świecie królów, smoków i szklanych gór, a w świecie problemów swoich ojców, matek i starszych braci”. Pamiętając o tym, warto by może odwołać się do rozumnej strony duszy małego widza, a nie tylko do jego zabawowego popędu. Ojciec (czy szerzej: rodzic) samotnie wychowujący dziecko, niepełna rodzina to przecież z całą pewnością (i o wiele częściej niż w czasach, kiedy powstawał Tymoteusz) ważne problemy dla wielu dzieci z widowni. Może warto by pokazać przez trochę inne prowadzenie głównych postaci, że taka rodzina też może być pełna miłości i ciepła? Nawet jeśli Tata nie zgadza się na to, by Psiuńcio zamieszkał z nimi w domu, to może stoją za tą decyzją jakieś racjonalne argumenty, a nie tylko wrednota ojca? Moje wątpliwości dotyczą wyłącznie interpretacji, ponieważ od strony estetycznej, rzemieślniczej jest to bardzo przyzwoicie zrobione przedstawienie.
Mam poczucie, iż Dąbrowski bardzo chciał iść za duchem tekstu i własnym wyrażonym w wypowiedzi odreżyserskiej podziwem dla Wilkowskiego; może też, jako debiutant, wolał zachować powściągliwość w pomysłach interpretacyjno-inscenizacyjnych i stąd wynikła ta dość zachowawcza wymowa i pośrednio tradycyjna forma. Bardzo dobrze sprawdziła się ona natomiast w przypadku estetyki lalek wykorzystanych w spektaklu. Są one pękate, stylizowane na biedne, bo jakby zszyte z geometrycznych łat w tym samym kolorze, przypominają dzięki temu miłe pluszowe zabawki, które się nieco od ukochiwania powycierały. To buduje bardzo ważne poczucie więzi w postaciami na scenie, bo wszak, jak śpiewał Rymcimci: „każde dziecko ma swego misia, niektóre nawet więcej niż dwa. A każdy misio ma miłe pysio”. Z takimi właśnie lalkami o „miłych pysiach” dzieci miały do czynienia w spektaklu. Nie bardzo tylko rozumiem, czemu miał służyć pomysł zdublowaniach tych lalek płaskimi postaciami wyciętymi z elementów scenografii, które były z niej wyjmowane wraz z pierwszym pojawieniem się postaci, a wracały dopiero pod koniec spektaklu, kiedy z powrotem wpasowano je na miejsce.
Moje krytyczne uwagi nie zmieniają jednak opinii, że choć nie było to rewelacyjne przedstawienie, to wstydzić się go debiutant nie musi – przyniósł dzieciom trochę niewymuszonej zabawy i może w nich też rozbudził chęć posiadania psa, bo spektaklowy Psiuńcio był nie tylko dzielny – obronił dom i odzyskał majątek misiów (buty, spodnie, skarpety i majtki), ale i bardzo mądry – umiał dobrze liczyć. Ja się swojego psa w końcu doczekałam i miało to też pewien związek z teatrem. Krystyna Sienkiewicz w niektóre niedziele prowadziła na warszawskim Mariensztacie licytacje psów ze schroniska w Celestynowie. Kiedy zobaczyłam najbrzydsze, najbardziej przestraszone zwierzę, wlazłam za scenę i złapałam za smycz. Mama, spłoszona widokiem telewizji, która transmitowała relację z licytacji na żywo, nie ośmieliła się zaprotestować. Tata natomiast o tym, że nabyłam psa, dowiedział się w tej samej chwili, ale z telewizora. Teatr Pleciuga, wykorzystując swoje oddziaływanie jako miejsca artystycznego, także wykorzystał premierę o bezdomnym psie, który znalazł swoje miejsce w niepełnej rodzinie misiów, by zachęcić dzieci do pomagania innym, bezdomnym czworonogom – zorganizował trwającą od dnia premiery do końca sezonu zbiórkę żywności dla schroniska. Chwała mu za to. A tak w ogóle to pamiętajcie, rodzice – pies jest nie tylko znakomitym towarzyszem dla dzieci, ale też znakomitą pomocą wychowawczą. Może więc, kiedy wasz własny Rymcimci marudzi o psa, warto się nad tym zastanowić, nie czekając, aż zakradnie się do Was jakiś lis i zapakuje „buty… Do worka! Skarpety… Do worka! Spodnie… Do worka!” i nawet majtki do worka.
26-06-2015
Teatr Lalek Pleciuga
Jan Wilkowski
Tymoteusz i Psiuńcio
reżyseria: Michał Dąbrowski
scenografia: Andrzej Dworakowski
muzyka: Krzysztof Dzierma
piosenki pochodzą ze słuchowiska Tymoteusz Rimcimci – bajka muzyczna, autor: Jan Wilkowski, muzyka: Jerzy Dobrzański, rok nagrania: 1972
grają: Mariola Fajak-Słomińska, Paulina Lenart, Grażyna Nieciecka-Puchalik, Edyta Niewińska-Van der Moeren, Maciej Sikorski, Janusz Słomiński, Krzysztof Tarasiuk
premiera: 30.05.2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.