Zrzędność i przekora: Moje życie z panią Izą
„Pan to jest odważny człowiek” – rzekła do mnie Iza Cywińska. Siedziała przy stoliku w zatłoczonym, zadymionym i rozgadanym Klubie Aktora w Opolu. Przed laty w tym samym pomieszczeniu działał Teatr 13 Rzędów – z aktorów Grotowskiego lały się tu pot, krew i łzy; teraz w trakcie festiwalowych nocy lała się wódka, czasami ktoś wylewał żale. Był schyłek lat osiemdziesiątych (rok 1987 albo 1988) i nikt się nie spodziewał, że za chwilę cały świat stanie na głowie.
Pani Izy osobiście wtedy nie znałem; znałem i ceniłem jej przedstawienia, na które jeździło się do Poznania; ją samą darzyłem szacunkiem. Fakt, że mnie zaczepiła, i zdanie, które wypowiedziała, wprawiły mnie w konsternację: nie miałem pojęcia, o czym ona mówi; może jakiś mój tekst uznała za odważny? No, owszem, człowiek starał się coś przemycić przez cenzurę, pisywało się nawet – pod pseudonimem – w prasie podziemnej, ale takich gierojów było wtedy na pęczki, więc o co tej Izie chodzi?
Zadałem prostolinijne pytanie: „Dlaczego pani uważa, że jestem odważny?”. A pani Iza na to: „No, wie pan, żeby przywieźć cztery przedstawienia na jeden festiwal, trzeba mieć dużo odwagi…”.
Zgłupiałem do reszty i to zgłupienie musiało się wyraziście odmalować na moim obliczu, ponieważ pani Iza z lekka się zacukała i przyglądając mi się badawczo, zapytała: „A to pan nie jest Andrzejem Dziukiem?”.
Wreszcie pojąłem: pani Iza wzięła mnie za twórcę i lidera Teatru im. Witkacego w Zakopanem, który rzeczywiście pokazywał podczas Opolskich Konfrontacji cztery spektakle, zresztą poza konkursem – special guest star. Zakopiańczycy byli wtedy na ustach wszystkich – zrobili chyba najbardziej olśniewającą karierę teatralną w ostatnich latach przed upadkiem PRL, do ich siedziby na Krupówkach pielgrzymowała cała teatralna Polska, której przewodził Jacek Sieradzki, a moja redakcja postanowiła przyznać Dziukowi nagrodę im. Swinarskiego. Fakt, że pani Iza zobaczyła we mnie Dziuka nie przynosił mi więc ujmy, choć podobieństwo między nami raczej się nie rzucało w oczy – chyba tylko ostrzyżony byłem wtedy, jak on, na jeża.
Tak czy inaczej zanim zdążyłem wyprowadzić panią Izę z błędu, siedząca przy tym samym stoliku recenzentka „Życia Literackiego” Bożena Winnicka – której również wtedy nie znałem osobiście – spojrzała przez grube jak dno butelki szkła okularów i zakończyła nieporozumienie: „Iza, no coś ty, przecież to Majcherek…”.
W Teatrze im. Witkacego byłem tylko raz, na początku 1987 roku. Pojechałem w okolice Zakopanego na sylwestra, a oni akurat w sylwestrowy wieczór mieli premierę legendarnego dziś spektaklu Cabaret Voltaire. Trafiłem na drugie czy trzecie przedstawienie, ścisk był straszliwy, z trudem wywalczyłem miejsce na podłodze, sadowiąc się u stóp jakiegoś człowieka, który siedział na krześle. Widowisko – seans dadaistyczno-surrealistyczny – było długie, ale godne swojego tytułu. Bawiłem się do szaleństwa, a pokładając się ze śmiechu, opierałem się plecami o dolne kończyny faceta, którego miałem za sobą. Gdy śmiech osiągał poziom paroksyzmu, rycząc bezwiednie, odchylałem głowę i kładłem ją na jego kolanach, aż w końcu odwróciłem się, żeby go przeprosić – wtedy dopiero zobaczyłem, że to Jerzy Urban; bawił się nie gorzej ode mnie.
Zetknięcie z Urbanem – bądź co bądź fizyczne – mojej wizycie w Teatrze Witkacego przydało pieprzu. O Urbanie, który w stanie wojennym został rzecznikiem prasowym rządu myślało się i mówiło najgorsze rzeczy w stylu: „Gdyby Urban nosił turban, to byłby Chomeini zamiast świni”. Ten poczytny kiedyś, niepokorny i zresztą wybitny felietonista w latach osiemdziesiątych cieszył się powszechną nienawiścią – piszę „cieszył się”, bo wyraźnie go to radowało. Prowokację miał we krwi i wprost uwielbiał wkurzać zgnębionych obywateli PRL; z upodobaniem też tumanił zachodnich dziennikarzy, z którymi bawił się jak przebiegły kot z durną myszką podczas cotygodniowych konferencji prasowych.
Nienawidziłem Urbana jak wszyscy, ale też jego prowokacyjny, błazeński cynizm i nihilistyczne poczucie humoru budziły we mnie pewnego rodzaju fascynację, jaką żywimy niekiedy do rzeczy wstrętnych i obrzydliwych. Zaprzyjaźniona pani psycholog rozpoznałaby we mnie zapewne skłonność do perwersji… W każdym razie od tamtej pory – wedle zasady „Mówimy: partia, a w domyśle: Lenin” – ilekroć mówię o teatrze Dziuka, myślę o mojej głowie spoczywającej na kolanach Jerzego Urbana.
Po latach, w roku 2003, Iza Cywińska zrobiła w Teatrze Małym przedstawienie według powieści Katarzyny Grocholi. Bardzo mi się ono nie podobało, więc swemu dysgustowi dałem wyraz w felietoniku ogłoszonym w „Teatrze”; przy okazji wykpiłem premierową publiczność, wśród której – pośród rozmaitych sierot po PRL – brylował nie kto inny, tylko Jerzy Urban – okaz samozadowolenia. W wolnej Polsce założył, jak wiadomo, tygodnik „Nie” – rodzime „Charlie Hebdo” – i swoje błazenady do dziś uprawia w najlepsze. Po jakiego diabła pani Iza zaprosiła go na swoją premierę, nie wiem; może na życzenie Grocholi?
Wiem, że mój felietonik dotknął panią Izę, ale raczej nie z powodu Urbana, tylko ze względu na żart z grafomańskiej literatury i mizernego spektaklu (którego nie uratowała nawet Danusia Stenka w głównej roli). Nasze stosunki na jakiś czas się ochłodziły, ale potem wróciła dawna sympatia. Jej wyrazem była w swoim czasie pewna wspólna zamorska przygoda. Ale nie wszystko naraz…
9-03-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.