O łamigłówkach na lato

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

Taka zagadka.
Siedzisz sobie pod wakacyjnym jaworem, wakacyjny strumyk szemrze. Jak szemrzą strumyki?

Leniwie! Oczywiście, strumyki szemrzą leniwie i to się wie. Płynąć mogą „z wolna”, ale szemrać „z cicha”, a najlepiej „leniwie”. Latem, pod jaworem. Pod jaworami. Dziękuję Państwu! Przechodzimy do zagadek oceanicznych.

*   *   *

Po zastanowieniu nadchodzą wątpliwości. Zastrzeżenia. Szemrania. Że strumyki szemrzą tylko przy spełnieniu odpowiednich warunków pogodowych, psychologicznych, społecznych, socjalnych, lingwistycznych, geopolitycznych, akustycznych i nie daj Bóg… duchowych.
Nawet umowa w sprawie leniwego plusku strumienia wisi na tak cieniutkiej niteczce, że w każdej chwili może się uronić, zerwać i… utonąć.

*   *   *

Ten numer z szemrzącym strumykiem miał być początkowo taką podpuchą, niewinnym wstępem, aby później wytoczyć prawdziwe działa i namnożyć zagadek, od których zakręci się w głowie, a tymczasem na dzień dobry taka, że się tak wyrażę, wtopa.

No bo dajmy na to: czy kibolowi, który wywiesza transparent „Litewski chamie – klękaj przed polskim panem” może „leniwie szemrać strumień”?! No kurwa! Nie ma takiej opcji, nawet po browarze. Nawet po browarze strumień nie będzie szemrał ani „leniwie”, ani nawet „wartko”, bo o jaki „strumień” się rozchodzi, jakiej „świadomości”?

*   *   *

No, ale dobra. Bez urazy. Nie kłóćmy się. Są wakacje. Umówmy się polubownie. Ciek wodny na skutek pochyłości terenu, napotykanych przeszkód w postaci głazów, kamieni i kamyczków oraz na skutek grawitacji, siły ciążenia i innych kosmicznych nieprawdopodobieństw… popyla. Dla kogoś wolniej, dla kogoś w sam raz. A dla jeszcze innego w ogóle nie popyla. I nie ma tego strumienia. I nie było zagadki. Amen. I skończmy ten temat pod jaworem, bo normalnie nie wyrobię.

*   *   *

Lubię takie zagadki, które, jeśli zapisane w druku, u dołu strony mają zamieszczoną maczkiem odpowiedź, często do góry nogami. Jakoś czuję się bezpieczniej. Bo kupić, nie kupić, potargować i pozgadywać można. A nawet jak nie odgadnę i się zdołuję, to zawsze będę mógł zerknąć. I będzie wielkie „Ahaaa!!!”.

Zagadki bez odpowiedzi są straszne. Wzbudzają lęk nieopisany, egzystencjalny do szpiku. Ukradkiem, często nieświadomie, ale żarliwie pracuję, aby ich unikać, zagłuszać je, oddalać, unieważniać. Nawet ten szmer strumienia, nad którym rzeczywiście piszę te słowa, przestał być teraz taki niewinny. Bez przesady, ale już nie taki niewinny. Miliony ludzi zabijają albo są zabijani ze strachu przed zagadką, w imię obrony jednoznacznej odpowiedzi na zagadki, które nie mają odpowiedzi albo zawierają się w paradoksie. Odpowiedź jednych, choć lokalna i częściowa, jest lepsza od tych drugich, a co ważniejsze: jest lepsza niż żadna. Życie bez odpowiedzi, choćby częściowych i lokalnych, byłoby nie do wytrzymania. Na dłuższą metę „nie wiem” jest nie do wytrzymania. W ekstremalnym przypadku właśnie to „nie wiem” albo „nic” może stać się odpowiedzią, ale to dla himalaistów albo dla nielicznych mieszkańców i mieszkanek karmelickich hiszpańskich gór, którzy w XVI wieku wybrali dla siebie słowo nada.

*   *   *

Taka zagadka.
W „Gazecie Wyborczej” (przepraszam, jeśli kogoś uraziłem) czytam artykuł o ludzkiej wyprawie w stronę Plutona. Ludzkiej w tym sensie, że ludzie wymyślili sondę, jakieś latadełko, które po dziewięciu latach podróży i przebyciu czterech i pół miliarda kilometrów doleciało tam, zrobiło zdjęcia plutońskim oceanom pełnym lodu, potem wysłało je nam (czyli ludziom ogólnie) na mejla, aby wreszcie oddalić się poza granice zasięgu wyobraźni i leci sobie teraz nasz fruwaczek samiutki w „jakieś coś”, co nazywamy umownie kosmosem. To zdaje się jakieś dwa lata świetlne drogi od strumienia z jaworem. Nie dwa lata. Dwa lata świetlne. Tak daleko jeszcze ludzi nie było. Skąd fruwadełko wiedziało, jak lecieć? Skąd miało siłę? No i co zobaczyło? Jak to policzyć? Jak to w ogóle pomyśleć?!

To przynajmniej wie kilka osób na Ziemi. No dobrze, ale co tam jest dalej, tam, gdzie gubi się zasięg, gdzie teraz frunie popylaczek, a ja siedzę pod jaworem, bo dwa lata świetlne to przecież pikuś w skali, o której już wiadomo, że ma miliony lat świetlnych. No dobrze, ale co jest tam dalej-dalej?!!! Czy to wszystko na czymś wisi?! Albo, zamknięte jak w śnieżnej kuli z wieżą Eiffla, stoi na złotych kolumnach? Ale na czym oparte są kolumny?!!! Czy jest jakiś koniec? Tam na końcu-końcu?
Ostatnia liczba?

*   *    *

Kiedyś wybrałem się z teatrem do Ameryki. Siedzimy w mikrobusie w sześciu, ośmiu chłopa, a mikrobus, jak to w Ameryce, gna z lotniska przez prerię. Kac trzęsie niemiłosiernie. Widoków żadnych, na nic. No i od słowa do słowa, że to w sumie mała ta Ziemia, że nie takie znowu mecyje, tyle że jak u nas do wyra, to ci tutaj do roboty albo odwrotnie. A ponieważ towarzystwo w mikrobusie nie było do końca pewne, po której stronie świata obecnie się znajduje, rozmowa, w długich pauzach potrzebnych do namysłu, zmierzała do próby ustalenia lokalizacji i wzbijała się wyżej i wyżej, i coraz wyżej ziemskiego padołu. Nie wiedzieliśmy wtedy – nagle spokorniali, w oparach trawionej wódy, wrażliwi na każdą nierówność szosy, po której gnał nasz amerykański mikrobus – nie wiedzieliśmy, że nasze przeprowadzane w obolałych mózgach obliczenia „…ile to w sumie jest czasu taki, dajmy na to – rok świetlny…? „co to znaczy zawsze, skoro Słońce stygnie?…”, że te nasze obliczenia już zostały przeprowadzone i teraz nasz amerykański mikrobus, może bezwiednie, ale z polską załogą, towarzyszy innemu amerykańskiemu latadełku, które właśnie gna w stronę Plutona. Kto wie, może bylibyśmy pierwszymi ludźmi – co tam ludźmi: pierwszymi Polakami! – którzy przenikają tajemnicę siatki czasu i przestrzeni, gdyby nie aktor Małecki Grzegorz, zwany dalej Małkiem.
Otóż Małek, który mijał właśnie mentalnie księżyce Saturna, nagle przerwał lot, przeciągnął się trzeszcząco na swoim fotelu, ziewnął, po czym klasnął w dłonie, zatarł je i oznajmił rześko: „My tu gadu, gadu, panowie, a jarać się chce!”.

*   *   *

Anegdotą wszystkiego się nie obleci. Nawet śmiech ma swoją wyporność, choć kto wie, może to najlepszy sojusznik w rozwiązywaniu nierozwiązywalnych zagadek. Ale i on kiedyś się kończy.

*   *    *

Taka zagadka.
Trzy godziny lotu z Okęcia, stosunkowo niedawno, bo jeszcze widać ślady na wytartych kamieniach, żyła pewna kobieta. I urodziła syna. Tylko że wcześniej nie obcowała z żadnym mężczyzną… Ale przed urodzeniem tego syna anioł powiedział jej…

Anioł?

No, anioł. Anioł to taki… taka… takie…

5-08-2015

Oglądasz zdjęcie 4 z 5