(Nie) do opowiedzenia

Zmęczone Darii Sobik ubrane przez Joannę Drozdę w kostium kabaretu są rodzajem eksperymentu.

aAaAaA

fot. HaWa, Rozalia Rusak  

Zmęczone Darii Sobik ubrane przez Joannę Drozdę w kostium kabaretu są rodzajem eksperymentu. Twórczynie mówią „sprawdzam”: na ile da się opowiedzieć szerszej niż środowiskowa widowni o wyczerpaniu czymś, co w oczach ogółu wciąż nie wydaje się pracą, ale rodzajem hobby, przygrywką do prawdziwego życia.

Zmęczone napisane przez Darię Sobik trafiły w sam środek debaty o sytuacji pracowników kultury, której temperatura podniosła się w ubiegłym roku za sprawą głośnej „awantury genewskiej”, czyli sprawy przerwania prób do Les Émigrants Krystiana Lupy w szwajcarskim teatrze, gdzie przeciwko metodom pracy polskiego reżysera zaprotestowali pracownicy techniczni. Autorka ma za sobą staż w instytucjach – jako dramaturżka i kierowniczka literacka, ma też za sobą poprzedzoną wypaleniem zawodowym decyzję o odejściu z etatowej pracy. Zmęczone pisała na bazie doświadczeń własnych oraz innych pracownic i pracownic teatralnego zaplecza – niezmiennie przekraczających zawodowe limity w imię misji, jaką jest praca w kulturze, w imię „drużyny”, jak często nazywa się zatrudnionych w instytucji, która urasta do rangi „wspólnego domu”, co z jednej strony buduje jej rodzinny wizerunek, z drugiej otwiera pole dla nadużyć – wiadomo, nakładów pracy na rzecz domu nikt przecież nie mierzy i nie wycenia.

Zmęczone znalazły się w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, tekst wydrukował „Dialog”, odbyły się dwa czytania – w Gdyni, przy okazji finału nagrody, w reżyserii Zdenki Pszczołowskiej, i w Rzeszowie, w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej – tam reżyserowała je Pamela Leończyk, z którą Sobik współpracuje, m.in. przy Tęsknicy w warszawskim Teatrze Powszechnym czy – ostatnio – Ciele dziewczyny w łódzkim Nowym. Trzecią, pełną sceniczną wersję Zmęczonych reżyseruje jednak Joanna Drozda. Wybór reżyserki, której charakter pisma można było poznać chociażby w realizowanym w poznańskim Teatrze Polskim kabaretowym cyklu Extravaganza, pozwalał przypuszczać, że cały potencjał podszytego smutkiem komizmu, jaki niesie tekst Sobik, zostanie na scenie wydobyty i podkreślony grubym markerem. A zarazem włożony w teatralną formę maksymalnie atrakcyjną i na widza otwartą, niwelującą bariery.

Trudno się dziwić temu wyborowi – teatr zajmujący się na scenie samym sobą zawsze rodzi pytania, na ile to, co na co dzień ukryte w kulisach, okaże się interesujące dla wywodzącego się spoza środowiska widza. Niby nie ma się czego bać, tradycja teatru w teatrze sięga przecież czasów Szekspira, z drugiej strony, bohaterami tekstu Sobik są nie aktorzy, te barwne ptaki czy wykonujący konkretne fizyczne zadania pracownicy techniczni albo szeroko rozumiani współcześni ludzie pracy jak w spektaklach Michała Borczucha (Aktorzy prowincjonalni. Sobowtór i Autobiografie), Marcina Libera (Fuck… Sceny buntu) czy Michała Buszewicza (Kwestia techniki, Za dużo wszystkiego), ale osoby z teatralnej administracji, z działów literackich, z marketingu czy promocji. A ich pracę wykonywaną zza biurka raz, że trudno uteatralizować, dwa, że – o czym mówi w Zmęczonych postać grana przez Adama Mortasa – najtrudniej o niej opowiedzieć, wytłumaczyć, na czym właściwie polega.

Jak zatem pokazać zmęczenie czymś, co w oczach ogółu wręcz nie wydaje się pracą, ale jakimś dziwnym hobby, zajęciem na przeczekanie, czymś w rodzaju stażu, podjętego przed startem w prawdziwe, dorosłe życie? Jak wytłumaczyć, że taka praca, wygodna przecież, przy biurku, siedząca, potrafi niezauważenie przekroczyć wymagane prawem limity ośmiu godzin, rozciągnąć się na poranki, wieczory, noce, pożerając kolejne marginesy prywatności? I jak pokazać przemoc w instytucjonalnej hierarchii, która jest trudno uchwytna i tkwi nie tyle w mocnych gestach, co w niemal niezauważalnym przeciąganiu struny? Jak do tego dodać, że w parze z wyczerpaniem idzie poczucie braku ważności, istotności w całym procesie, którego efektem jest spektakl? Pół biedy, jeśli pracuje się w progresywnym teatrze, gdzie dyrektor po premierze obok nazwisk twórców wyczyta z kartki wszystkich zaangażowanych i nawet jeśli coś przekręci, i tak będzie miło. W wielu miejscach nawet tego okruchu satysfakcji nie będzie.

Można powiedzieć, że podczas niedzielnego pokazu w premierowym secie spotkałam się z idealną grupą „niedocelową” – na widowni sporą część miejsc zajęła wycieczka seniorów ze Śląska, dla której wieczór w teatrze był zwieńczeniem całodniowego zwiedzania Łodzi. Zakładam, że większość nie wiedziała za dużo o pracy w teatrze, co można było odczuć w trakcie przedstawienia. Energia tego, co działo się na scenie, odbijała się od tej, trzeba dodać, że życzliwie usposobionej widowni, kiedy pojawiały się insiderskie żarty, a wchodziła z nią w dialog, kiedy sceniczna opowieść rezonowała z pozateatralnym doświadczeniem. Najmocniej można to było poczuć w scenie besztania pracowników przez dyrekcję – pasywno-agresywny ton i poziom manipulacji, zastraszenia miały uniwersalny charakter i pozwalały z łatwością przełożyć tę sytuację nie tylko na stosunki w jakiejkolwiek pracy, ale też na każde inne, w których występuje relacja władzy i podległości. Zarazem balans grozy i śmieszności był tu wyważony w sam raz, żeby móc choć odrobinę odreagować własne traumy wszystkich dywaników u szefów (albo poczuć wyrzut sumienia).

Drozda wkłada tekst Sobik w konwencję kabaretu, wraz z Michałem Głaszczką pisząc songi, do których muzykę skomponował Michał Łaszewicz. „My to zmęczone, my nieważne / I my nieważne, jak zmęczone” – słyszymy w refrenie, który stał się leitmotivem spektaklu i – zarazem – jedną z tych fraz, które usłyszane raz, nie chcą się od nas odkleić. Jak w każdym dobrym kabarecie, piosenki przeplatają się z monologami i scenami dialogowymi, dynamizując akcję, rozgrywającą się w zawrotnym tempie, ale też podkreślając rodzaj dystansu zawarty w tekście o pracowniczych nadużyciach. Chodzi o to, żeby śmiechem zabić szkodliwe mechanizmy, które prowadzą do tytułowego zmęczenia, w istocie – wypalenia. Czy to się udaje? Mam wrażenie, że mimo lekkiej formy, wrzucenie tekstu Sobik w kabaretową formułę robi momentami wrażenie eksperymentu na wyrost. Nie wszystko daje obrócić się w żart, nie zawsze balans między konwencją serio a groteskowym przerysowaniem działa, ale ten wysiłek, robiący wrażenie nadmiernego staje się paradoksalnie odzwierciedleniem sytuacji bohaterek i bohaterów opowieści zmuszonych do tego, żeby starać się za bardzo.

Na scenie siódemka aktorów – Monika Buchowiec, Adam Mortas i Rozalia Rusak, ubrani przez odpowiedzialną za kostiumy Jolę Łobacz na czarno są pracownikami teatralnego administracyjnego zaplecza, podczas gdy Michał Badeński, Przemysław Dąbrowski i Mirosława Olbińska to kolorowa dyrekcja, rzecz jasna – kolektywna. Ten podział bywa zacierany i zdarza się, że i druga trójka wchodzi w role „zmęczonych”, ale zasadniczo jest zaznaczony jasno i czytelnie – po jednej stronie depresja, po drugiej luksus artystycznych wzlotów. Dopiero w finale, który jest wyśnioną wizją, każdy i każda dostanie swoją porcję tiulu i cekinów. Jest wreszcie i Delfina (występująca gościnnie Sylwia Achu), mityczna koleżanka z dzieciństwa jednej z bohaterek – ta, która zawsze miała porządek w pokoju i czerwony pasek, która zamiast ślęczeć po godzinach nad kolejnym ministerialnym wnioskiem, skończyła oceanografię, która ma „prawdziwą pracę” i „naprawdę żyje”. Postać ze świata glamour, na wpół realna, na wpół wyimaginowana, pełniąca rolę wyrzutu sumienia, uświadamiającego zarazem, że gdzieś tam, za drzwiami teatru toczy się prawdziwe życie. No i również inspicjentka Hanna Molenda, która zaśpiewa kilka wersów oraz pracownicy techniczni, którzy zatańczą do jednego z kupletów.

Scenograf Michał Głaszczka robi wszystko, żeby przełożyć opresyjność teatralnego zaplecza na język teatru formy – na scenie pojawiają się biurowe klęczniki (przy okazji pisania tej recenzji odkryłam, że producenci, żeby uniknąć skojarzeń z kościołem, stworzyli językowego potworka – klękosiad), które pętają bohaterów; a kosmetyczka wypełniona lekami na ból głowy, zgagę, biegunkę, gorączkę i ataki paniki, ogromnieje do rozmiaru kaftanów ubezwłasnowalniających sceniczne postaci. Świat przedmiotów staje się wrogi, a funkcja teatralnych rekwizytów jednoznaczna – ma być niewygodnie, niekomfortowo, jakby bohaterowie przez cały spektakl byli zmuszeni do siedzenia na rozpadającym się krześle z wystającym gwoździem, jak jedna z postaci. Słuszne pretensje wobec dyrekcji zostaną zduszone w gardle, niewypowiedziane – w geście buntu postaci wypiszą je flamastrami na kartkach, widocznych jednak dla widza, nie dla szefostwa. „Dyrekcja myśli, że proscenium to pizzeria” – czytamy na jednej z nich. Na drodze do porozumienia staje hierarchia – wciąż tak samo sztywna, mimo kolektywnej, uwspólniającej odpowiedzialność, ale nie władzę formy zarządzania.

Akcja toczy się w zawrotnym, zabójczym tempie, w rytmie staccato i mam wrażenie, że ten puls właściwy dla kabaretu, także tego autotematycznego, jak odsłaniający teatralny bebech telewizyjny Kabaret Olgi Lipińskiej, oddaje najbardziej dojmująco w teatralnej formie to, co jest istotą całego odbywającego się w kulisach, niewidocznego na co dzień dla widza zapierdolu. Najsmutniejsze w odbiorze jest zawieszone w powietrzu pytanie – dlaczego, mimo ewidentnie toksycznej, niszczącej atmosfery, bohaterowie uparcie tkwią jak w niewoli w tej pracy, niewidocznej, męczącej i niedającej perspektyw na to, że ktokolwiek ich dostrzeże i doceni. Wyśpiewane na scenie nieco ckliwe wyznanie miłości do teatru („Wymyśl mi słowo, które pomieści / marzenia śmieszne dla ludzi / wymyśl mi słowo, które ma w treści / to, czemu warto się budzić / wymyśl mi słowo, które wypełni / dziury po zdechłych ideach / wymyśl mi lepsze – to, co mam teraz / po polsku mówi się TEATR”) brzmi cokolwiek naiwnie, w dodatku bierze w nawias cały problem, niejako go unieważniając. I nawet jeśli podczas spektaklu uda się obudzić całą empatię widza, na koniec i tak przyjdzie mu westchnąć: „Cóż, skoro tak to kochacie, to męczcie się dalej”.

15-01-2025

Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi

Daria Sobik

Zmęczone

Reżyseria: Joanna Drozda

Scenografia, wideo, reżyseria światła: Michał Głaszczka

Kostiumy: Jola Łobacz

Choreografia: Bartek Dopytalski

Teksty piosenek: Joanna Drozda, Michał Głaszczka

Muzyka, kierownictwo muzyczne: Michał Łaszewicz

Asystent reżysera: Adam Mortas

Inspicjentka: Hanna Molenda

Identyfikacja graficzna: Ola Jasionowska

Obsada: Sylwia Achu (gościnnie), Michał Badeński, Monika Buchowiec, Przemysław Dąbrowski, Adam Mortas, Mirosława Olbińska, Rozalia Rusak

Premiera: 22 listopada 2024, Mała Scena

Zmęczone, reż. Joanna Drozda, Teatr Nowy w Łodzii

Zmęczone Darii Sobik ubrane przez Joannę Drozdę w kostium kabaretu są rodzajem eksperymentu.

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Teatr Nowy im. Kazimierza DejmkaTeatr Nowy im. Kazimierza Dejmka

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.