K/87: My, misie

aAaAaA
Manifestacja KOD-u na pl. Solnym we Wrocławiu

1.
Podobno podczas sobotniej demonstracji KOD-u na wrocławskim Placu Solnym na hasło: „Kto nie skacze, ten jest z PiS-u!” podskakiwać zaczął nawet Krystian Lupa. Wiele dałbym, żeby to zobaczyć, zwłaszcza że wraz z całkiem liczną reprezentacją ludzi teatru skakałem wtedy na krakowskim Rynku w intencji obrony Trybunału. I pewnie wyglądaliśmy równie śmiesznie. Widok skaczącego Lupy dodałby nam jednak otuchy, przełamał dojmujące poczucie obciachu, bo to chyba najgłupsza z form obywatelskiego protestu. No, ale czego nie robi się dla demokracji i Ojczyzny. Skakaliśmy. Mieliśmy odwagę być śmieszni. Od skakania bardziej podobało mi się skandowanie i chóralny śpiew. Wprawdzie tekstu Ody do radości nie znałem i od razu przeszedłem na la, la, la, a przy hymnie potknąłem się na drugiej zwrotce, ale jak bohater Zawróconego mogę teraz z dumą powiedzieć: „Ale com się naśpiewał, to naśpiewał…”. Skandowanie wychodziło mi zdecydowanie najlepiej. Moje ulubione hasło: „Agata, rozwiedź się!”. Proponowane przeze mnie kilkakrotnie: „Może i jest nas mniej, ale za to jesteśmy grubsi!” jakoś nie przyjęło się w tłumie. Nie, nie czułem się nie na miejscu ze swoimi żartami, dorzucaniem trzech groszy do urywków apeli wygłaszanych na wiecu. Żart zawsze chroni człowieka przed bezsilnością i nienawiścią. Tak, w sobotę chodziło o poważną sprawę, lecz desperacko radosna atmosfera zgromadzenia sprzyjała takim anarchistycznym wybrykom. Śmialiśmy się z rządzącej większości, ale także z siebie, z nieoczekiwanego wiecowego przebudzenia na przykład pokolenia czterdziestolatków. Z ukonstytuowania się po naszej stronie żeńskiej seniorskiej kadry uniwersyteckiej wchodzącej gładko w schemat tych słuszniejszych „moherowych beretów” i ciotek rewolucji. Akademicy i akademiczki z wuwuzele zawsze będą robić na mnie wrażenie. Ciężko zaprawdę być częścią tłumu i gromady, która przyszła na plac w słusznym celu. Bo chcesz tu być osobny i czasem nie wszystko ci się podoba, jesteś w samym środku, a mimo to patrzysz na to zdarzenie jak na spektakl. Podniosły i zabawny zarazem. Zresztą jak tu nie ironizować i nie komentować, gdy na przykład jeden z mówców kończy frazą „Tak mi dopomóż Bóg!”. I najwyraźniej oczekuje, że tłum ją powtórzy jak przysięgę. Konsternacja. Jak tu bić brawo i okrzyki wznosić, skoro wierzymy akurat w Najwyższą Istotę, Ducha Poruszyciela, który i owszem, stworzył świat, ale potem usunął się w cień i czeka w ukryciu? W odróżnieniu od prawicy wytrenowanej na obchodzonych od pięciu lat miesięcznicach nie mamy jeszcze swoich rytuałów, osobnych pieśni i naprawdę chwytliwych haseł. Wbrew supozycjom Pawła Kukiza w zeszłą sobotę z całą wyrazistością ujawniło się nasze niedoinwestowanie: szczekaczka kontrdemonstracji ustawiona u wylotu ulicy Szewskiej była niestety głośniejsza od naszego sprzętu. Kolega reżyser zauważył, że w odróżnieniu od końcówki lat osiemdziesiątych na demonstracji przeważają ludzie po czterdziestce. Akademiki nie są zainteresowane polityką, a wtedy studenci to była przecież główna siła uderzeniowa. Może jednak powoli do nas przyjdą. Może władza w jakimś akcie szaleństwa ocenzuruje lub zabierze nam Internet. I wtedy dopiero się zacznie. Naprawdę fajnie pisze się po tych demonstracjach te wszystkie zaimki osobowe „my”, „nas”, „nam”, „z nami”. Wspólna, grupowa bezradność wiąże obcych sobie ludzi nawet mocniej niż razem przeżyty strach i wstyd.

2.
Dręczy mnie to pytanie od paru tygodni. Czy polski teatr ma strategię na nowe czasy? Czy rozważa, jak powinien się zachować w obliczu nowych porządków, nowej polityki kulturalnej? Od razu być przeciw? Ignorować okupantów i robić swoje? Jak głęboko się trzeba będzie schować, jak daleko można cofnąć, jak długo da się trzymać gębę na kłódkę? Współpraca – nawet na płaszczyźnie kulturalnej – z władzą łamiącą demokratyczne standardy to nie byle jaki etyczny orzech do zgryzienia. Czy oznacza to akceptację dla jej działań, czy tylko sięganie po swoje, po to, co i tak by się twórcy należało? Większość z nas spotka się z tym dylematem po raz pierwszy w życiu zawodowym. Twórcy starszego pokolenia myślą pewnie: „Jakby co – wrócimy do teatru aluzji, mamy to przećwiczone z Peerelu. Znów będziemy w komitywie z podobnie myślącą widownią”.

Młodsze pokolenie raczej czeka co będzie, zakłada, że poza retoryczną fasadą nic się w teatrze nie zmieni. Może kosztem małych serwitutów (bez golasa na scenie da się przecież żyć) będzie mogło zachować twarz i kierunek dotychczasowych poszukiwań. A jeśli nie? Jeśli zapanuje dyktat estetyczny i tematyczny, formułowany nawet nie przez wszechmocne za chwilę Ministerstwo, tylko dzięki różnym konserwatywnym grupom lokalnego nacisku? Co wtedy? Krakowski teatr KTO Jerzego Zonia już spotkała kara za spektakl Neomonachomachia. Katolickiemu stowarzyszeniu nie spodobał się obrazoburczy ponoć wydźwięk satyrycznego ulicznego widowiska o wojnie mnichów i odmówiło przedłużenia umowy najmu budynku, w którym mieściła się siedziba teatru. Nie sądzę, żeby rozmodleni właściciele widzieli przedstawienie, po prostu wraca czkawką sprawa Golgota Picnic, syndrom przypisania sztuki teatru do domu zła, obmowy i rozpusty. Dla wielu prawicowych środowisk teatr jest w kulturze wrogiem numer jeden, nikt nie będzie przecież cenzurował książek i filmów, przecenia się jednak moc jego odziaływania i skalę wewnętrznej deprawacji. Wystarczy przypadkowy alarm na prawicy, krytyka, protesty, nagonka i mamy hasło: „KTO won z baraku na Gzymsików!”. Jeśli dziś nawet Jerzy Zoń, artysta bynajmniej niekonfrontacyjny, niszowy, rozsądny i przewidywalny ma kłopoty, to co czeka innych, o znacznie gorszej opinii? Powtarzam: nie trzeba do tego wcale odgórnej polityki, wystarczy religijno- patriotyczne wzmożenie na zapleczu, wśród elektoratu.

Oczywiście elita twórców nie dostanie po łapach, praca dla nich będzie, choć podejrzewam, że jakiś jeden kozioł ofiarny z wierchuszki się znajdzie. Nie zdziwię się, gdy po dymisji lub nieprzedłużeniu z nim kontraktu w Starym wybitny w końcu reżyser będzie miał kłopot ze znalezieniem teatru w Polsce, w którym mógłby dać kolejną premierę. I nie tylko dlatego, że oprócz konfliktu z nową władzą jest w sporze ze sporą częścią środowiska. Generalnie jednak zapłacą maluczcy. Za akcję solidarnościową z Rodrigo Garcią i festiwalem Malta ukarany nie został ani Teatr Nowy, ani Stary z Krakowa, ani Polski z Wrocławia. Realne lokalne sankcje spadły wyłącznie na białostocki Teatr Trzyrzecze. Odmowa dotacji, protesty pisowskich radnych, uciążliwe dochodzenie prokuratorskie w innej sprawie i teatr musiał zmykać do Warszawy. „Tośmy sobie poprotestowali solidarnościowo z Merczyńskim” – myślą pewnie liderzy tej grupy! Tak samo teraz Zoń dostaje po łapach tak naprawdę za nie swoje winy.

Na razie dostrzegam pięć modeli zachowań wobec nowej rzeczywistości.

Pierwszy, reprezentowany przez Teatr Polski Krzysztofa Mieszkowskiego, zakłada, że sztuka teatru jest na pierwszej linii frontu, puszy się i miota, broni stanu posiadania, zaczepia pierwsza, prowokuje do błędu, pyskuje, sprawdza intencje. Nawet jeśli skończy się to źle w dalszej perspektywie, Mieszkowski straci stanowisko, a teatr dotacje, na razie odnosi skutek: nie da się rozwalić teatru po cichu, prawdziwe intencje nowej władzy zostały zdemaskowane.

Model drugi reprezentuje Jan Klata, broniący swojej pozycji w Starym Teatrze w Krakowie i prawa do dokończenia kadencji. Jest to postawa defensywna. Klata zdaje się mówić w oficjalnych rozmowach z władzą: „Przecież my jesteśmy normalni, niczego nie szargamy, czego od nas chcecie?”. Po czym w prasie serwuje zgoła odmienną opowieść: „Jesteśmy ofiarami wojny ideologicznej, zrobią z nami, co zechcą, bo akurat mogą”. Stary Teatr stoi w rozkroku między trwaniem a męczeństwem.

Trzeci styl reakcji na obecną ofensywę ideologiczną to tak zwana „enklawa Bydgoszcz”. Nic się jak dotąd nie dzieje, róbmy swoje, są ważniejsze sprawy, pracujmy u podstaw, edukujmy widzów i artystów, twórzmy swoje uniwersyteckie i hermetyczne narracje, może dla tych z prawej strony wydamy się zbyt dziwni, by być naprawdę groźnymi, i zostawią nas w spokoju.

Nad czwartym modelem pracuje właśnie Jacek Głomb, zakładając, że trzeba wyjść z agitacją teatralną do młodzieży, studentów, wywieźć spektakl mówiący o zasadach i kosztach demokracji w miasto, przekonywać nie „przekonanych”, którzy zbłądzili chwilowo, ale tych obojętnych i wrogich. Czyli – o ile rozumiem intencje szefa legnickiej sceny, chce on odkręcić to, co zepsuła afera wokół Golgota Picnic i aktorów porno we Wrocławiu. Wprzęgnąć teatr w machinę obywatelskiego ruchu, zdjąć z niego odium podejrzanie moralnej fanaberii za publiczne pieniądze.

W piątej grupie są wszyscy ci, którzy czekają na rozwój wypadków. Bo to ich jeszcze nie dotyczy. Jeszcze.

Zdziwiła mnie i zdenerwowała niedawna wypowiedź Weroniki Szczawińskiej dla „Gazety Wyborczej”, że to nie jest czas fałszywej wspólnoty, tylko pora na podkreślanie i wywlekanie różnic. Powinniśmy się na nowo zdefiniować, właśnie przez to, w czym się ze sobą nie zgadzamy, mówiła Szczawińska. I jakbym słyszał Strzępkę i Demirskiego sprzed ośmiu-dziewięciu lat! Sorry, ale taka strategia była dobra w liberalnym porządku, kiedy bezrefleksyjnie zgadzaliśmy się co do zbyt wielu pewników z ówczesnej rzeczywistości. Kłótnia, którą sprowokował wściekły tandem, była zbawienna i ożywcza. Tym razem jeździ po nas pisowski traktor. I nieważne, po kim powinien przejechać pierwszy, po feministce czy starym liberale, bo przejedzie równo po wszystkich. Pośród jego terkotu słychać dziś przejmujące jeremiady Krystiana Lupy, słychać nawet zradykalizowaną we wszystkich kierunkach Weronikę Szczawińską, ale dziwnie pojednawczo wypowiada się Maciej Nowak. Tym bardziej boli, że jakoś też Strzępka i Demirski siedzą cicho. Wiem, że serial, rodzina, że już nie czują się tak zdecydowanie lewicowi, że nie lubią zachowań stadnych, ale… ale jakiś głos z niedawnego adresu „sumienie środowiska” naprawdę by się teraz przydał.

Moniko, co robić, jak żyć?

Mam niestety podejrzenie graniczące z pewnością, że wszystkie te pięć modeli okaże się nieprzydatne bądź skazane na spektakularną porażkę w nowej rzeczywistości. Że jeszcze w tej kadencji PiS nas ogra, nawet bez reformy samorządowej przejmie większość w sejmikach, poodwołuje zasiedziałych prezydentów miast, po to by zyskać kontrolę nad kolejną pulą stanowisk do obsadzenia – po spółkach i służbie cywilnej. Stanowiska w samorządowych instytucjach kultury to niezła gratka dla czwartego i piątego szeregu działaczy. A tendencja jest taka, że w tym rozdaniu dostaną coś dosłownie wszyscy „nasi” czyli „Oni”. Przecież na tym polega narodowy etatyzm. Zacznie się kolejna karuzela z dyrektorami, wymienią, kogo zdołają, bez oglądania się na umowy i kadencje. Skoro zrobili to lub właśnie robią w innych obszarach życia politycznego i ekonomicznego, czemuż teatry miałyby ocaleć? Czemuż wobec nich zastosować miano by inną metodę? I dopiero to czyszczenie, ta reforma naprawdę dotknie środowisko. Władzę w teatrach samorządowych obejmie pięćdziesięciu nominatów typu „Bogdan Koca”. Dopiero wtedy poznamy prawdziwy smak słowa odpowiedzialność – za zespół twórczy, za aktorów i ich etaty, za formę i temat spektaklu. Robić to, co pozwalają, czy nic nie robić, oto jest pytanie!

Stara zasada walki długofalowej brzmi: Jeśli nie możesz wygrać, spróbuj dogadać się z wrogiem. Zawrzyj rozejm, przejdź na jego stronę lub giń. Nie chcemy ginąć. Raczej. Dlatego w grę wchodzą wyłącznie dwa pierwsze rozwiązania. To się zacznie gdzieś tak za rok. Nie będzie rejtanienia i samozapłonów przed teatrami. Przyjmiemy nowe warunki gry. Przełkniemy upokorzenie i obrzydzenie. Napiszemy wnioski. Zrobimy spektakle o rotmistrzu Pileckim, siostrze Faustynie i Annie Walentynowicz. Weźmiemy za to „ich”, czyli nasze pieniądze. Także i po to, by ludzie mieli pracę, by straty teatru jako całości nie były zbyt wielkie. Gdzieś trzeba przecież debiutować, gdzieś trzeba zarabiać, dramatopisarze nie przestaną pisać, konkursy ministerialne nie znikną, choć może inne nazwiska zaczną w nich wygrywać. Nie bardzo będzie wolno mieć o to pretensje do ludzi. Nie ma niezłomnych i samowystarczalnych. Teatr jak życie potoczy się dalej. Oczywiście, największa odpowiedzialność będzie spoczywać na dyrektorach i twórcach o poglądach prawicowych, konserwatywnych. Może tak być, że to oni uratują nowy teatr przed nową władzą. Rozwiną jakiś dwustronny parasol ochronny. Wytłumaczą, co trzeba odpuścić, a który element podbić. Przecież w tej rewolucji pisowskiej nie tyle chodzi o estetykę i zawartość myślową spektakli, ale bardziej o bycie „swoim” i rozdanie „swoim” tego, na co ostatnimi czasy bardzo sobie zasłużyli. Co sobie wymodlili i wyczekali. Zauważcie, że „swój” zawsze może więcej. „Swoi” mogą eksperymentować ze sztuką niewspólnotową i nienarodową. Akurat im będzie wolno. I tak się to powolutku na nowo rozkręci. Dogadamy się.

Za dwa lata wszyscy będziemy misiami Kolabo.

23-12-2015

Oglądasz zdjęcie 4 z 5