Dwa chóry
Gry wstępne w reż. Wiktora Rubina, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu.

fot. Łukasz Giza
Teatr kształci. Nie zawsze, ale często. Nierzadko poszerza horyzonty w najmniej oczekiwanych obszarach. Tak, z finałowej sceny Gier wstępnych w Teatrze Capitol we Wrocławiu – wbrew sugestiom zawartym w tytule – nie wyniosłem żadnych sekretów sztuki miłosnej. Zamiast tego dowiedziałem się, że uduszenie człowieka ze skutkiem śmiertelnym trwa około czterech i pół minuty. Plus jeszcze jakieś trzydzieści sekund, by upewnić się, że ofiara rzeczywiście nie żyje.
Nie wiem, co począć z tą informacją, bo wymazanie jej z pamięci wydaje się niemożliwe. Znany duet reżyserko-dramaturgiczny Wiktor Rubin i Jolanta Janiczek dołożył wszelkich starań, by przekazać tę wiedzę w sposób niezwykle sugestywny, choć daleki od bezpośredniego epatowania przemocą. Przede wszystkim uczynił namacalnym sam upływ czasu. Pięć minut to dużo. Bardzo dużo. Zwłaszcza gdy trzeba je wypełniać wyobrażeniami o dokonywanej na naszych oczach okrutnej zbrodni. Stąd też obecność zegara wyświetlanego na tylnej ścianie sceny – od pierwszych sekund jest tak intensywna, tak pochłaniająca i złowieszczo hipnotyczna, że wypowiadane i wyśpiewywane w tym czasie słowa docierają do nas jakby z oddali. W ostatnich sekundach jesteśmy już tylko samym odliczaniem: 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1…
Przyznam, że ta scena byłaby jeszcze bardziej przejmująca, gdyby stanowiła kulminację równie poruszającego spektaklu. Tymczasem – mówiąc wprost – przez poprzedzające ją półtorej godziny głównie zmagałem się z narastającą nudą i próbowałem rozgryźć nie tyle intencje twórców (te były aż nazbyt oczywiste), ile zasadność zastosowanych przez nich strategii inscenizacyjnych. Innymi słowy, zastanawiałem się, do kogo właściwie się zwracają i dlaczego robią to właśnie w ten sposób? Nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi na te pytania.
Po dwóch kwadransach zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie, że tzw. widzem docelowym tego przedstawienia mogą być nastolatkowie – młode pokolenie wchodzące w dorosłość. Czułem się bowiem jak bohater amerykańskiego filmu, który za karę musi zostać po lekcjach w szkolnym gabinecie razem z grupą podobnych mu łobuzów, a wychowawca puszcza im starą kasetę VHS z wielce pouczającym filmem. Film ten ma jedno zadanie: przestrzec niedoświadczone duszyczki przed zejściem na złą drogę, nauczyć je nagradzać dobro i piętnować zło.
W tym przekonaniu utwierdzały mnie prostolinijność przesłania, banalność i dydaktyczny ton wywodów oraz niewyszukane metafory, wśród nich dobrze znana przypowieść o żabie, którą można ugotować, stopniowo podnosząc temperaturę wody. Przekazu, podkreślmy to wyraźnie, absolutnie słusznego, bo Gry wstępne to rzecz o niedopuszczalności przemocy w relacjach – każdej, ale w szczególności tej, której ofiarami padają setki tysięcy kobiet. Kobiet ranionych przez tych, którzy przysięgali je kochać i chronić.
Zakładam jednak, że widzowie zgromadzeni na widowni nie mają wątpliwości, iż przedstawiciele gatunku zwanego damskimi bokserami zasługują na pogardę i potępienie, a każdy akt przemocy – fizycznej, psychicznej czy seksualnej – niekiedy eufemistycznie określany przez sprawców mianem „gry wstępnej”, powinien być zgłaszany na policję. Trudno jednocześnie zaprzeczyć, o czym świadczą przywołane w spektaklu statystyki, że w rzeczywistości tak się niestety nie dzieje. Jako społeczeństwo mamy jeszcze długą drogę do przebycia. Tyle że jest to wiedza – nazwijmy ją – publicystyczna. A przecież jesteśmy w teatrze.
Skoro więc jesteśmy w teatrze, po przeczytaniu notki programowej spodziewałem się wnikliwego studium przypadku. Inspiracją dla Gier wstępnych stała się bowiem „historia Gabby Petito i jej chłopaka Briana Laundriego, którzy w 2021 roku wyruszyli w wymarzoną podróż po Stanach Zjednoczonych, odwiedzając najpiękniejsze parki narodowe”.
Miało być cudownie. Miało być jak w filmie – a raczej jak na instagramowym profilu podróżniczym, który Gabby, ku irytacji swojego partnera, zaczęła prowadzić. Jak się domyślacie, cudownie nie było. Do tego stopnia, że jej zwłoki – uduszonej przez Briana – znaleziono na kempingu w Parku Narodowym Grand Teton w stanie Wyoming. Sprawa odbiła się w Stanach Zjednoczonych szerokim echem, wywołując gorącą debatę publiczną. Także dlatego, że wcześniejsza interwencja policji – choć funkcjonariusze zauważyli na ciałach obojga ślady przemocy – okazała się nieudolna i nie zapobiegła tragedii. Konta Gabby ostatecznie zdobyły miliony subskrybentów. Tylko że ona sama nigdy się o tym nie dowie.
Przypadek więc był. Zabrakło jednak studium. Oczekiwałem, że inscenizowane w teatralnym skrócie kino drogi, przeplatane lirycznymi balladami Briana (w spektaklu nazwanego Bradem), będzie miało wszelkie znamiona psychologiczno-egzystencjalnej wiwisekcji – zarówno ofiary, jak i oprawcy. Że zobaczę analizę i próbę zrozumienia mechanizmów – indywidualnych i społecznych – które prowadzą do podobnych tragedii. Że pojawią się zaskoczenia, kontrowersje, nieoczekiwane refleksje. Że pojawią się momenty olśnienia, obrazy, które na długo pozostaną mi w pamięci.
Tymczasem wszystko tutaj – a przede wszystkim prawdziwa historia wspomnianej pary – służy jedynie jako argument wspierający z góry przyjętą tezę. Świat przedstawiony opiera się na ostrej, niepodlegającej negocjacjom dychotomii, którą na scenie uosabiają dwa trzyosobowe chóry: męski (Bartosz Picher, Michał Zborowski, Hubert Michalak) i żeński (Katarzyna Granecka, Helena Sujecka, Julia Wrona). Pierwszy, odziany w czarne fraki, reprezentuje patriarchalny porządek – pewny swej dominacji, skostniały i arogancki. Każdy z jego członków przypomina Fiodora Pawłowicza Karamazowa, pożądliwie wyczekującego na Gruszeńkę. Żeński chór jawi się natomiast jako postapokaliptyczne Walkirie lub rozwścieczone Erynie – boginie zemsty. Komu pragną się odpłacić? To oczywiste – tym naprzeciw. Czy mają do tego prawo? Absolutnie tak – zdaje się krzyczeć wszystko w tym wrocławskim spektaklu.
Kostiumy z różnych epok – grana przez Katarzynę Pietruskę/Agnieszkę Kwietniewską matka Patty, ubrana w długą suknię gospodyni domowej z lat 50., sama Patty z plecaczkiem ze skrzydełkami, przypominająca dziecko-kwiat z lat 70., a do tego historie trójki kobiet z żeńskiego chóru, w których można rozpoznać uduszoną Desdemonę, zasztyletowaną Carmen i (prawdopodobnie) wyrzuconą przez partnera przez okno Anę Mendietę – wszystko to podkreśla, że kobiety od zarania dziejów padają ofiarami męskiej agresji.
Zgoda. Choć niepokój budzi zarówno samo to rozpoznanie, jak i bezalternatywność przyjętej wizji. W całym przedstawieniu nie pojawia się żaden inny wzorzec relacji między mężczyzną a kobietą poza relacją kata i ofiary. Sytuacja, w której przemoc przybiera odwrotny kierunek, w ogóle nie jest brana pod uwagę, choć i w tym przypadku można wskazać godne uwagi przykłady. Owszem, skala tego ostatniego zjawiska nie jest porównywalna z przemocą mężczyzn wobec kobiet, ale chyba nie do tego stopnia, by całkowicie je pomijać. Zgadzam się jednak, że twórcy postanowili skupić się na innym aspekcie – i mieli do tego pełne prawo.
Problem polega na tym, że sposób, w jaki podejmują swój centralny temat – o czym wspomniałem wcześniej – jest rozczarowujący. Wszystko zostało tu wykonane poprawnie, a nawet działa, ale wykonane jest tak, że zbyt wyraźnie ujawnia mechanikę powstawania spektaklu. Widać i czuć, jak twórcy „generują” odpowiedni „content” na podstawie zadanego „promptu”. Do tego cała ta metateatralna, postdramatyczna i przyprawiona postironią konstrukcja ma jedną zasadniczą wadę: spektakl jest boleśnie przegadany. Przegadany nawet w partiach muzycznych. Miałem wrażenie, że przez cały czas jestem bombardowany słowami, które – mimo starań – nie przynosiły nowych, odkrywczych treści.
Trudno natomiast zarzucić cokolwiek innym poszczególnym elementom przedstawienia. O kostiumach Marty Szypulskiej już wspominałem – spełniają powierzoną im funkcję. Podobnie jak scenografia Łukasza Surowca, której dominującym elementem jest ustawiony na środku sceny, rozpołowiony i zardzewiały kamper, którym podróżowali Patty i Brad. Jej statyczność dynamizują liczne projekcje wideo autorstwa tegoż Surowca – kolorowe, czasem celowo kiczowate, ukazują uroki amerykańskiej natury za pomocą grafiki komputerowej, innym razem prezentują „gniew” tej samej przyrody w dokumentalnych kadrach pożarów i powodzi.
Zespół Capitolu spisał się całkiem dobrze, dając z siebie tyle, ile potrafił w zaproponowanych warunkach. Rafał Derkacz, wcielając się w Brada, po raz kolejny dowodzi wszechstronności swojego talentu. Jego obsadzenie w tej roli jest wyborem nieoczywistym – właśnie dlatego trafionym. Wygląda na osobę, po której najmniej spodziewalibyśmy się wcześniej opisanych zachowań. Przemocowcy jednak, podobnie jak seryjni zabójcy, nie zawsze przypominają Danny’ego Trejo i nie noszą ze sobą maczety. Czasami, jak Derkacz, potrafią wręcz wzruszyć, kiedy siadają przy syntezatorze z boku sceny, wyśpiewując swoje miłosne rozterki.
Gościnnie występująca Paulina Walendziak, aktorka z Teatru Nowego i Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, urzeka jako Patty charyzmą i nieokiełzaną energią. Zabić ją to jak unicestwić samą młodość, nadzieję i przyszłość.
Wychodzi więc na to, że przekonanie o słuszności zajmowanej pozycji moralnej – choć uzasadnione – przesłoniło twórcom prosty fakt, że sama jej deklaracja to jeszcze za mało. W tym właśnie kryje się coś znamiennego dla kondycji europejskiej kultury: scena coraz częściej staje się amboną, z której głosi się racje, zamiast tworzyć przestrzeń dla artystycznego namysłu. Najważniejsze wydaje się zapewnienie publiczności – zwłaszcza tej z wielkomiejskiej klasy średniej – że stoi po właściwej, progresywnej stronie. A przecież zamiast tego warto byłoby zaaplikować jej warsztaty z oddzielania słusznych intencji i założeń od końcowego efektu.
Jeśli jednak chcecie zobaczyć Rafała Derkacza w innej odsłonie na Scenie Ciśnień, wybierzcie się na Złote płyty. Dowiecie się przynajmniej, dlaczego na wypadek inwazji kosmitów warto mieć pod ręką kolekcję nagrań Chucka Berry’ego. O tym akurat nie piszą w modnych czasopismach ani opiniotwórczych tygodnikach.
19-02-2025
Teatr Muzyczny Capitol
Gry wstępne
Reżyseria: Wiktor Rubin
Scenariusz, dramaturgia i współpraca reżyserska: Jolanta Janiczak
Muzyka: Krzysztof Kaliski
Scenografia i projekcje wideo: Łukasz Surowiec
Kostiumy: Marta Szypulska
Choreografia: Magda Jędra
Reżyseria świateł: Monika Stolarska
Asystent reżysera: Hubert Michalak
Asystentka kostiumografki: Natalia Dziarczykowska
Inspicjenci i suflerzy: Małgorzata Szeptycka, Hubert Michalak, Wojciech Kupczyński, Agata Jaszke
Obsada: Rafał Derkacz, Katarzyna Granecka, Hubert Michalak, Bartosz Picher, Katarzyna Pietruska/Agnieszka Kwietniewska, Helena Sujecka, Paulina Walendziak (gościnnie), Julia Wrona, Michał Zborowski,
Premiera: 25 stycznia 2025, Scena Ciśnień
Gry wstępne w reż. Wiktora Rubina, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5