Epoka Profesora Kulczyńskiego
Jeżeli ktoś przez lat pięćdziesiąt osiem pracował w jednym miejscu (które tymczasem zmieniło nazwę z Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej na Akademię Teatralną), to wiedział o tej instytucji bardzo dużo. Jeżeli działał przez cały ten czas na Wydziale Reżyserii, to określenie „epoka” wydaje się w pełni uzasadnione. Tak zresztą mówiono już wcześniej o „epokach” poprzedników profesora, z których każdy kilkakrotnie pełnił funkcję dziekana: Leonie Schillerze, Bohdanie Korzeniewskim, Zygmuncie Hübnerze.
Jego odejście – mimo długotrwałej choroby zaskakujące – nie ułatwia mi pisania tego tekstu. Bo z jednej strony mam wielką ochotę na deklarację podobną do tej, jaką zamieściła na Facebooku Monika Strzępka – żarliwe wyznanie wdzięczności i gorących uczuć, a z drugiej bardzo chciałbym sam sobie na chłodno i analitycznie wyjaśnić, skąd to poczucie ogromnej, niepowetowanej straty i żal za utratą pewnej ukrytej „myśli przewodniej” tej epoki.
Kilkadziesiąt mądrych słów już padło na pogrzebie. „Opiekun spolegliwy”, czyli według Tadeusza Kotarbińskiego ktoś, komu zawsze można ufać. Prawda niepodważalna. Profesor nigdy nie czerpał żadnej przyjemności z kar czy restrykcji, o ile musiał takie stosować wobec studentów. A obdarzał ich życzliwością i serdecznością często wręcz zaskakującą.
Tego, że miał ogromne poczucie humoru i że czerpał radość ze swojej pracy dydaktycznej, też nikt nie odważy się kwestionować.
Może jednak warto podkreślić, że w swojej książce Co reżyser ma w środku?, książce będącej właściwie rodzajem luźnej gawędy biograficznej, pozostawił anegdotę ważną dla każdego nauczyciela reżyserii. Esencją tej anegdoty jest ostrzeżenie: nigdy nie wolno powiedzieć nikomu, że się nie nadaje do tego zawodu. Nie wolno, bo to zabija. Bo odbiera niezbędną wiarę w siebie.
Mało? Każdy z nas, dydaktyków tego dziwnego przedmiotu zwanego reżyserią, ma czasem ochotę wrzasnąć na cały głos do studenta czy studentki: „Co ty bredzisz? Co ty wyprawiasz? Z takim podejściem nigdy…”. No właśnie. Never say never – mówili James Bond i profesor Kulczyński.
A co jeszcze? Rozmawiałem niedawno z młodą reżyserką, która ukończyła studia we Francji. Kobieta reżyser jest tam wciąż ewenementem. Francja, Niemcy, kraje niby bardzo otwarte i postępowe w kwestiach związanych z płcią, mają proporcje reżyserów do reżyserek odmienne niż Polska. A my niepostrzeżenie wychowaliśmy parę pokoleń pań działających na równych prawach, pań twórczych, znakomitych, wybitnych.
Przewodnicząc komisji przyjmującej na wydział, profesor Kulczyński nigdy, przenigdy nie pozwoliłby sobie na stosowanie żadnego kryterium pozamerytorycznego. A ten egzamin to wyjątkowo trudna, niewdzięczna praca.
„Sprawdziany profesora Kulczyńskiego”, sprawdziany, które pozostaną częścią tych egzaminów, dopóki jego uczniowie będą kontynuować metodykę, której się od niego nauczyli, a która pozwala na szybkie i wnikliwe ujawnienie zalet i wad kandydata.
I wreszcie – propedeutyka reżyserii. Jak komunikować się ze współtwórcami? Z aktorami, scenografem, kompozytorem. Jak uruchomić drugiego człowieka?
Dużo w Jego lekcjach było z doświadczeń Stanisławskiego, ale bardzo, bardzo przefiltrowanych.
Poglądy Grotowskiego, podobnie jak Grzegorzewskiego, uważał za pewne skrajności, skrajności może i efektowne, ale niezbyt użyteczne.
Głównie uczył, jak rozmawiać z aktorem, jak inscenizować. Uwagi elementarne, podstawowe, ale ja – już po zaliczeniu pięciu lat na PWSTiF – dopiero od Niego dowiedziałem się o kilku najważniejszych prawdach.
Tu był niewątpliwie uczniem Aleksandra Bardiniego, o którego przenikliwości i krytycyzmie lubił opowiadać.
Opowiadał również o krzywdzie, jaką Bardiniemu wyrządzono przy okazji realizacji Dziadów.
Nie słyszałem, a pracowałem obok Niego trzydzieści lat, aby kiedykolwiek skarżył się na krzywdę, jaką wyrządzono Jemu. Co nie znaczy, że takich krzywd nie zaznał.
Wierzył, że niedźwiedzia można nauczyć tańczyć. Przytaczał przykład Akademii Smorgońskiej, gdzie, stawiając niedźwiedzia na rozgrzanej blasze i grając na flecie, osiągano zamierzony efekt.
Był to oczywiście żart, ale żart sygnalizujący bardzo ważną konieczność – tam, gdzie w grę wchodzi wykształcenie prawidłowych odruchów, trzeba ponawiać ćwiczenia, zmuszać do wysiłku.
Wiedział, że reżyser to ktoś, kto musi umieć wykazać się wieloma umiejętnościami, wykazać często w warunkach bardzo niesprzyjających. Wiedział, że sama wrażliwość i inteligencja bez odporności psychicznej nie wystarczą.
Wytrwale demonstrował kolejnym pokoleniom, że reżyseria to nie tylko natchnienie, ale również zbiór pewnych dających się wydoskonalić umiejętności komunikacyjnych.
Był praktykiem umiejącym przekazać swoją wiedzę praktyczną, co wśród artystów wcale nie jest częste.
I wreszcie – był artystą.
Jakieś dziwne pomieszczenie, na wpół czytana próba Henryka IV Szekspira. Tomasz Grochoczyński jako Falstaff tworzy na oczach widzów olśniewającą kreację. Jego współpartnerzy grają na najwyższym poziomie. Jan Kulczyński, poproszony, aby wspomóc inicjatywę ZASP-u, dotknął swoim geniuszem kilkanaście osób chwilowo nigdzie niezatrudnionych.
Tego dnia, gdybym miał jakąkolwiek moc sprawczą, natychmiast zarządziłbym realizację wersji telewizyjnej, aby uchronić to cudowne wydarzenie dla potomności.
Niestety nie miałem.
Pozostało niewiele. Jakieś czarno-białe Kobry. Znakomite telewizyjne Wesele. Filmowcy mają lepiej.
Z mistrzowskiego Wieczoru Trzech Króli w Starej Prochowni pozostał chyba tylko minutowy kawałek Kroniki filmowej i wspomnienia szczęściarzy, którzy przedstawienie widzieli.
Pozostali uczniowie i uczennice. Imponujące dziedzictwo epoki. Monika Strzępka i Wojciech Adamczyk, Aleksandra Górska i Maja Kleczewska, Andrzej Pawłowski i Wojciech Faruga, Pia Partum i Krzysztof Orzechowski…
A zresztą… sami się odezwijcie, moi drodzy!
Ostatecznie to minimum, którym można spłacić dług wobec Profesora. Napisać: Tak, studiowałem w epoce Kulczyńskiego i uważam, że mnie czegoś nauczył.
Może być na Facebooku, Profesor się nie obrazi.
6-05-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5