Co się stało z polskim teatrem i dlaczego?

aAaAaA

Takie pytanie zadała mi publicznie Pani Jagoda Hernik-Spalińska, dodając jeszcze, że mam nie wykorzystywać do swoich celów pani Doroty Buchwald.

Pani Jagodo!

Ma Pani rację. Rezygnacja Doroty Buchwald była dla mnie wyłącznie wygodnym pretekstem, aby wygłosić taką opinię: „Nadzieja na to, że coś się zmieni na lepsze, jest niewielka, bo osoby sterujące polityką, niezależnie – jakie poglądy i stanowiska ideowe prezentują – kulturę albo lekceważą, albo traktują w sposób tak instrumentalny jak pijany słoń swój ulubiony, podręczny skład porcelany”.

Rozumiem, że znaczącą część win za obecny stan naszego teatru przypisuje Pani niegdysiejszej działalności pani Doroty Buchwald na stanowisku szefowej IT.

Nie zgadzam się.

Problem jest znacznie poważniejszy, a jego źródła wielorakie.

Otóż tak się składa, że w mojej ocenie – i wcześniej, i teraz – ci, których kultura na serio obchodzi i którzy są pracownikami tak zwanego średniego szczebla – mają ograniczone możliwości. Zazwyczaj robią, co mogą, ale mogą raczej niewiele.

Co więcej, są to na ogół osoby nieźle zorientowane w problematyce, czasem podejmujące wątpliwe decyzje i skupiające na sobie niechęć tych, którym muszą odmawiać: „w imieniu” i „z przyczyn”, ale mimo wszystko ich wpływ na strategię jest niewielki, a swoboda manewru dość ograniczona.

Proszę zwrócić uwagę na różnicę między strategią a taktyką.

Jeśli generalissimus każe zawracać związkom taktycznym Wisłę kijem, to styl, w jakim takowa będzie zawracana, jest drugorzędny.

Jeśli nie obchodzi go określony kierunek natarcia, to rwący się do boju oficerowie liniowi mogą co najwyżej ciężko wzdychać i czekać na większą swobodę działania.

Zgadzam się też, że pułkownik Maciej Nowak był wyjątkiem, rodzajem Kmicica, czyli kogoś, kto podejmuje swoje prywatne potyczki, działa na własny rachunek i prowadzi prywatne wojenki, wymykając się dowódcom wyższego szczebla, czasem odnosząc spektakularne zwycięstwa, a czasem – wpadając w zasadzki i z trudem się z nich wydostając. Wyjątek potwierdzający regułę.

Otóż, zapewne nieudolnie, chciałem zasygnalizować, że przydałaby się poważna dyskusja nie o taktyce, a o strategii, dyskusja zwracająca uwagę na to, co łączy, a nie na to, co dzieli, porządkująca cele długofalowe, wreszcie – doceniająca każdego, kto jako artysta jest dobry, nawet jeśli jego zacietrzewienie ideologiczne bywa dla przeciwników  irytujące.

Wiem oczywiście, że to bardzo trudne, że w wielu przypadkach wydaje się całkiem niemożliwe, nieprawdopodobne.

A jednak sytuacja, w której CI, KTÓRZY POWINNI ZAJMOWAĆ SIĘ STRATEGIĄ,
nie potrafią wykrzesać z siebie na przykład nieco większego zainteresowania twórczością laureatki Nagrody Nobla, wydaje się trochę dziwna.

I żeby nie było niedomówień – zarówno minister PO wobec osiągnięcia Wisławy Szymborskiej, jak i minister PiS wobec sukcesu Olgi Tokarczuk nie wykazali się specjalną wrażliwością czy klasą.

A teatr?

Dzisiaj teatr zaczyna obchodzić polityków jedynie wtedy, gdy prowokuje w sposób skandaliczny lub daje im nadzieję na szybkie wylansowanie.

Agresywne obrażanie uczuć wierzących lub niewierzących, przekraczanie granic smaku, nadmiar patriotyzmu, nadmiar braku patriotyzmu, sztandar ze spódnicy, sto dwa przypadki zastosowania gromnicy – to wzbudza zainteresowanie, bo na to się można oburzyć.

Reszta jest milczeniem.

Teatr jako święto, zdarzenie teatralne jako szansa na promocję kraju, miasta, kultury narodowej (uwaga, którą zrobił pod moim poprzednim felietonem pan Julian Mere, znakomicie dopowiada moje intencje) jest całkowicie lekceważony.

Teatr jako miejsce, gdzie prowadzimy dialog o wartościach – estetycznych, moralnych, metafizycznych – dialog szczery i pogłębiony, to zjawisko rzadkie i niezbyt popularne.

Teraz, przy oszalałej inflacji, wojnie w Ukrainie, postpandemii i duszącej się Odrze wołanie o to, aby szybko uczynić z teatru polskiego okręt flagowy wiodący świadomość obywateli ku lepszemu jutru, może wydawać się zbędne i absurdalne.

Tylko że jeśli nie zaczniemy o tym mówić teraz, sytuacja będzie się pogarszać. Urzędniczo-administracyjne metody nazbyt energicznego zarządzania instytucjami takimi jak stadniny, sądy i teatry dają – co widać gołym okiem – dość opłakane efekty.

Kiedy w przestrzeni publicznej po jednej stronie pojawia się ławeczka patriotyczna i jej regulamin, a po drugiej złota wagina opatrzona ideową eksplikacją, to jedyne, co mi przychodzi do głowy jako odpowiedź na Pani pytanie: „Co się stało z polskim teatrem?”, brzmi: „Zgłupiał”.

„Dlaczego?”

Na pewno nie wyłącznie dlatego, że zabrakło Dejmka, Jarockiego czy Kantora.

Entuzjastycznie zgadzam się z opinią, że Kantor to wspaniały i jedyny w swoim rodzaju twórca, ale zapewniam Panią, że utalentowanych reżyserek i reżyserów, dramatopisarek i dramatopisarzy obecnie w Polsce nie brakuje.

Nie są Kantorami, ale są sobą – ludźmi z osobowościami, z potencjałem twórczym, z dorobkiem już zasługującym na szacunek.

Polskie dramaty staram się czytać na bieżąco i od Słobodzianka do Weroniki Murek, od Sikorskiej-Miszczuk do Marka Kochana, od Masłowskiej do Jarosława Jakubowskiego – poziom naszej literatury dramatycznej jest bardzo wysoki, a światopoglądy zróżnicowane.

A dzięki rozmaitym konkursom (zwłaszcza tym z godłem!) na sztuki lub słuchowiska, konkursom organizowanym przez bardzo rozmaite instytucje, pula osób dobrze piszących wciąż się poszerza.

(Niech mi ci wszyscy, którzy piszą świetne utwory na scenę, wybaczą, że nie wymienię ich nazwisk, ale lista sześćdziesięciu dzieł zrealizowanych w „Teatrotece” dowodzi, że musiałbym podać listę co najmniej tylu nazwisk).

A czy nie ma utalentowanych reżyserów i reżyserek? Są. Od doświadczonych mistrzów poczynając, poprzez rozpędzonych i twórczych czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, aż do najmłodszych, szukających jeszcze własnych dróg, ale już dających świadectwa swojej wrażliwości, oryginalności i talentu.

Dwieście, może trzysta osób wędrujących pomiędzy miastami i teatrami naszej ojczyzny w poszukiwaniu swojego miejsca do efektywnej i satysfakcjonującej pracy.

Fantastyczne aktorki i fascynujący aktorzy, niewiarygodnie utalentowani kompozytorzy i scenografowie płci wszelakich.

Ludzie są (oczywiście jak to w sporcie i sztuce - czasem w lepszej, czasem w gorszej formie) i w sprzyjających warunkach powinni tworzyć dużo spektakli ważnych, ciekawych i wartościowych.

A klimat wokół? A poczucie bezpieczeństwa? A strategia długofalowa?

Jest ciekawy teatr w Legnicy – głodzimy teatr w Legnicy, jest bardzo dobry dyrektor w Krakowie – kombinujemy, jak by go wymienić.

Przekazywanie dyrekcji teatru co trzy lata komuś innemu, bo się znudził władzy, zespołowi lub lokalnym urzędnikom – bardzo popularne. Ograniczanie finansów – nagminne. Bezpieczeństwo socjalne nawet bardzo uznanych ludzi teatru – zachwiane. Kształcenie kadr pomocniczych – techników teatralnych, rzemieślników, specjalistów o unikalnych umiejętnościach – w rozsypce. Wysiłki, aby propagować polski teatr poza granicami kraju – niewidoczne. Wymiana ludzi, spektakli i myśli z teatrem światowym, a zwłaszcza europejskim – incydentalna.

(Paradoksalnie, za komuny było lepiej, bo Zachód się nami interesował jako rarogiem, a my mieliśmy bardzo mocne zespoły, których zespołowość wynikała z socjalistycznej, a nie kapitalistycznej organizacji pracy).

I wreszcie – miejsce kultury w kolejności dziobania. Bardzo dalekie…

(Znowu – za komuny to był front ideologiczny, więc ważny, a w obecnej nastawionej na doraźne efekty kapitalistycznej demokracji, teatr został zmarginalizowany, podobnie zresztą jak to się  zdarzyło w Stanach Zjednoczonych i w krajach Europy Zachodniej).

Jedyną szansą dla tego zdechlaka, aby dorwać się do ziarna, jest zrobić coś skandalicznego, jakąś hecę zwracającą na niego uwagę, jakiś kopniak wymierzony w pośladek lepiej dokarmionego, jakieś ugryzienie ręki, która ziarno sypie.

Nie ma się co dziwić, że wetknięcie złotej waginy w mrowisko wydaje się chwytem z pewnego punktu widzenia racjonalnym i propagandowo nośnym.

Degradacja teatru we wszelkich jego odmianach jest na tyle bolesna i zdarzyła się w tak stosunkowo krótkim czasie, że prawdopodobnie dlatego i Pani, i ja nie zdołaliśmy się do tego przyzwyczaić.

Nie śledziłem zbyt uważnie działań Doroty Buchwald w czasach, o których Pani wspomina, ale, jak rozumiem, oskarża ją Pani o nadmierne wspieranie teatru lewicowego, feministycznego, wokeizmu i neoliberalizmu.

Trudno mi to ocenić, minęło kilka lat, może rzeczywiście tak było, choć jeśli chodzi o osoby, które wtedy działały w sposób agresywny i po prostu nieładny, to akurat nazwiska pani Doroty nie zapamiętałem. Że zacytuję klasyka: „Inni szatani byli tam czynni”.

Pozwoliłem sobie na ocenę wyłącznie tego jednego gestu, jakim jest obecna rezygnacja pani Doroty ze stanowiska w Radzie Kultury, bo wydał mi się znaczący.  

Zmarły niedawno angielski konserwatywny filozof Roger Scruton napisał niewielką książeczkę pod tytułem Kultura jest ważna. Usiłowałem reklamować ją kila lat temu w nadziei, że te zdroworozsądkowe próby uporządkowania sytuacji kultury po kolejnych, często radykalnych przemianach zachęcą nas do samodzielnego myślenia.

Scruton, konserwatysta ekscentryczny, lecz chyba najbardziej wnikliwy najtrafniej diagnozuje obecny stan kultury Zachodu i jego sądy mogłyby stanowić początek poważnej rozmowy – gdyby zaczynać tę rozmowę, odrzucając podziały na prawicę i lewicę.

Mój obecny felieton powstał dlatego, że jak dotąd żadna władza funkcjonująca po roku 1989 zawrotnego zwycięstwa w poważnym traktowaniu rozwoju kultury jako celu społecznego nie odniosła, a co gorsza – nie zanosi się na to, by KTOKOLWIEK wśród strategów politycznych, zarówno opozycyjnych jak i obecnie rządzących, doceniał i docenił wagę tych spraw.

Kiedy umysł śpi, budzą się demony, a najsmutniejszy rodzaj satysfakcji, jaka może się człowiekowi przytrafić, to powiedzieć po jakimś czasie: „A nie mówiłem?”

14-09-2022

Oglądasz zdjęcie 4 z 5