Zło wciąż może być banalne
Śmierć i dziewczyna, reż. Jarosław Tumidajski, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu

fot. Natalia Kabanow
Śmierć i dziewczyna Ariela Dorfmana to, zdawałoby się, samograj: świetnie napisane dialogi, szereg istotnych problemów moralnych, wyrazisty, odpowiednio zniuansowany rysunek postaci… Nic, tylko grać! Tylko JAK to zagrać, żeby wszystkie zalety tego tekstu zostały docenione przez widzów? Jak wydobyć na scenie wszystkie niedopowiedzenia i niuanse, od których aż roi się w tekście Dorfmana?
Z tymi trudnymi zadaniami zmierzyli się na deskach kaliskiego teatru reżyser Jarosław Tumidajski oraz troje aktorów: Malwina Brych, Wojciech Masacz i Lech Wierzbowski. Ważnym akompaniamentem do ich twórczych wysiłków była scenogafia, której autorem jest Mirek Kaczmarek. Najistotniejszymi, moim zdaniem, jej elementami są dwa uschnięte drzewka wystające z białych brył kamienia, ustawione po obu stronach sceny. Te oryginalne, wyraziste kompozycje plastyczne zdobiące mieszkanie Pauliny Salas i Gerarda Escobara są jednocześnie wymownymi symbolani moralnych spustoszeń, jakie zawsze i wszędzie pozostawiają po sobie rządy takich czy innych dyktatur. Te piękne i ponure dekoracje kłócą się bardzo wymownie z banalnymi mebelkami (design: lata sześćdziesiąte XX wieku) rozstawionymi tu i ówdzie we wzorcowo mieszczańskim salonie państwa Escobarów.
Gdy wchodzimy do sali Sceny Kameralnej Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego, cała scenografia jest już dostępna naszym oczom. Możemy się zatem dokładnie jej przyjrzeć i od razu, jeszcze zanim cokolwiek w tej scenografii się rozpocznie, rozważyć, czy mieszczańska stabilizacja jest wartością, dla której można poświęcić wyrównanie dawnych, potwornych krzywd. Zresztą nawet jeśli nie znamy treści dramatu Dorfmana, to zamarła w roślinnym niebycie bardzo martwa natura jest dla nas wyrazistym sygnałem tego, czego możemy się spodziewać, gdy rozpocznie się już sceniczna akcja. A gdy się już rozpocznie, uschnięte kikuty drzewek stawać się będą w naszych oczach coraz bardziej wymownymi metaforami moralnej pustynnej pustki, w jaką okrucieństwa dyktatur wpędzają nie tylko katów, lecz także ich ofiary.
Warto również zwrócić uwagę na oprawę muzyczną tego spektaklu, która bardzo wspomogła jego odbiór przez osoby, które poświęciły sobotni, pogodny wieczór 31 maja 2025 roku na doznawanie burzliwych przeżyć, wypełniając do ostatniego miejsca widownię Sceny Kameralnej. (Dodajmy, że muzyczną ilustrację kaliskiej Śmierci i dziewczyny opracował sam reżyser). Widzów wchodzących do teatralnej sali wita ponuro się kojarzący motyw instrumentalny, wprowadzający nas w takąż, pełną ponurości oraz przemocy akcję spektaklu. Z kolei pierwsza małżeńska wymiana poglądów na dyktatorskie zbrodnie i ich nieodwracalność zakończona jest nostalgiczną wokalizą; gdy Paulina miota się z rewolwerem w ręku, obezwładniając zszokowanego Mirandę, jej frenetycznym działaniom towarzyszy ostry, pośpieszny rytm perkusji. Oczywiście, nie może też zabraknąć Schubertowskiej pieśni, której tytuł jest zarazem tytułem sztuki Dorfmana: rozlega się ona, gdy doktor Miranda jest już spacyfikowany i zakneblowany i gdy odsłania się kurtyna, będąca dotąd tłem akcji. Okazuje się, że jest za nią szyba, na której wyświetlany jest obraz roztańczonych morskich fal. A za nimi… Ale o tym za chwilę.
Utwór Schuberta przywołany jest w dźwiękowym tle raz jeszcze na samym końcu, gdy stojący za wspomnianą szybą nienagannie elegancki doktor Miranda ostatecznie znika nam z pola widzenia.
Między ostatnią ze scen rozgrywających się w mieszkaniu państwa Escobarów a końcowymi, wieloznacznymi fragmentami tego spektaklu słyszymy piosenkę grupy The Animals Don’t Let Me Be Misunderstood. Czy to zakamuflowany apel Mirandy do Pauliny? A może nieco prowokacyjny sygnał dany nam – widzom, żebyśmy zastanowili się nad własną interpretacją tych ostatnich scen?
Bo owa interpretacja nie jest nam podana na tacy, do pełnego, stuprocentowego zrozumienia i zaakceptowania. Tak naprawdę nie jesteśmy pewni, czy Miranda został zabity przez Paulinę (a może przez jakąś inną swą ofiarę?) i teraz, niejako z zaświatów, ukazuje się nam za szybą w swej pozaziemskiej, elegancko niewinnej postaci.
A może jego długie, szczere wyznanie zaspokoiło żądzę zemsty jego ofiar i teraz, odpowiednio ukarany, moralnie zgnębiony i pełen skruchy, jest po prostu gościem w domu Escobarów? Bo mebelki nadal sobie spokojnie stoją, nie zniknęły ze sceny; uschnięte drzewka też na niej dalej są.
Tylko czy owo wyznanie – kolejna egzemplifikacja banalności zła – było szczere i prawdziwe? Zostało przecież wymuszone i wypowiedziane pod groźbą śmierci. Niby wszystko się w nim zgadzało i brzmiało hiperwiarygodnie, ale na co człowiek jest w stanie się zdobyć, gdy mu wściekle grożą pistoletem?
Przeniesienie fragmentów akcji poza teatralną salę, za szybę oddzielającą nas od ulicy (Teatralnej zresztą) jest, moim zdaniem, zabiegiem bardzo trafnym. Po pierwsze dlatego, że wyświetlane na przezroczystym szkle fale oceanu kojarzą się z chilijskimi i argentyńskimi desaparecidos – „znikniętymi”; ludźmi pojmanymi przez katów junty, torturowanymi, gwałconymi, a potem ładowanymi ma pokłady samolotów i spuszczanymi do oceanu z wysokości kilku kilometrów, daleko od brzegu.
Po drugie dlatego, że odbywanym za szybą dramatycznym rozmowom (mikroporty przenoszą stamtąd dźwięki do sali) towarzyszą codzienne odgłosy ulicy. Odebrałem to jako dane nam czytelne ostrzeżenie: „Uważajcie, bo TO może się zdarzyć także tutaj, w waszej codziennej rzeczywistości, kaliskiej i każdej innej – dziś banalnej i powszedniej, a jutro być może straszliwej i przerażającej. Dziś niewyobrażalnej, a jutro spowszedniałej”. „Zaświatowy” (a może po prostu światowy – tego do końca nie wiemy) Roberto Miranda z ostatniej sceny nie mówi nic, ale dźwiękowe tło jego pozascenicznej obecności za szybą jest samo w sobie bardzo wymowne.
Teraz już najwyższa pora, by napisać choć parę zdań o tym, co najważniejsze: o aktorskiej grze, która w inscenizacjach tego akurat dramatu jest zasadniczym, niepodważalnie najistotniejszym elementem opartego nam nim przedstawienia. Malwina Brych grająca Paulinę Salas bardzo umiejętnie dozuje wszelkie formy ekspresji gniewu i nienawiści, do których grana przez nią postać ma więcej niż pełne prawo. Czyni to w ten sposób, aby w krzyku i miotaniu się nie zadławić wyższych sensów, niuansów i przesłania tego superdramatu. Jej dojrzałe, wyważone aktorstwo zasługuje na najwyższe uznanie.
Lech Wierzbowski to aktor świetnie obsadzony w roli lekarza-zbrodniarza. Stereotypowe wyobrażenie takiej kreatury przywołuje do naszej wyobraźni wizerunek jakiegoś ponurego, odrażającego draba. Tymczasem na kaliskiej scenie ten nieludzki stwór ma bardzo ludzki, powszedni, banalny wręcz wygląd mężczyzny w średnim wieku. Miliony takich facecików, ciut pękatych, łysawych, nierzucających się w oczy, pałętają się po ulicach wszystkich miast świata. Być może, jak Miranda, czekają oni na swą jedyną życiową okazję, by zaistnieć, spełnić się, choćby i w zbrodni, jeśli przyjdzie sprzyjający jej czas. Wierzbowski jest w tym banalnym wcieleniu zła bardzo wiarygodny, a jego kluczowa, gwiazdorska scena szczegółowego i do bólu szczerego wyznania przewin wywołuje u widzów (jak śmiem domniemywać na swoim przykładzie) długotrwałą gęsią skórkę na całym ciele. Jego wyznanie jest takie, jak cały sceniczny on – proste, spokojne, racjonalne, niezbyt ekspresyjne. Owszem, ten tekst to samograj, ale trzeba go uszanować i nie dodawać aktorsko od siebie niczego, co zakłóciłoby jego „posteichmannowską” ponurą, uniwersalną wymowę. To wielki popis Wierzbowskiego, chapeaux bas!
Wojciech Masacz jako Gerardo Escobar ma zadanie niby na pierwszy rzut oka łatwe, lecz tak naprawdę bardzo trudne – jest katalizatorem wszelkich moralnych dwuznaczności zawartych w tekście Dorfmana. Nie wolno się tu zapędzać w jakąś Bóg wie jaką ekspresję (w polemikach Escobara z małżonką jest o nią nietrudno). Trzeba przy tym pilnować rytmu dialogu i dawać partnerce i partnerowi okazję do aktorskich popisów. Masacz działa zespołowo i chwała mu za to. (W ogóle wyczucie rytmu scenicznych wydarzeń, nie tylko dialogu, jest w tym spektaklu naprawdę godne najwyższych pochwał). Dramaturgiczny samograj został więc w Kaliszu wykonany bez jakichkolwiek zakłóceń w dziedzinie aktorskiej gry, która ponadto została skutecznie wspomożona przez scenografię i muzyczną oprawę spektaklu.
Ludzie wchodzący do teatralnej sali, a potem spokojnie czekający w lekkim rozgwarze na początek przedstawienia, nie sprawiali wrażenia skupionych i przygotowanych na ogrom ważkich problemów, jakie po kilku chwilach zwaliły się na ich dusze i umysły. Słuchali jednak płynących ze sceny trudnych, skomplikowanych wymian zdań w ogromnym skupieniu, w którym wytrwali niemal do samego końca spektaklu. Miałem nieodparte wrażenie, że cała zniuansowana, pełna ambiwalencji problematyka dramatu Dorfmana doskonale do nich trafia. Reżyser, aktorka i aktorzy oraz wszyscy pozostali współtwórcy tego przedstawienia mogą sobie zatem w CV wpisać tłustym drukiem: sukces!
<p class="text-align-right">27-08-2025</p>
Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu
Śmierć i dziewczyna
Ariel Dorfman
Tłumaczenie: Małgorzata Semil
Reżyseria: Jarosław Tumidajski
Scenografia: Mirek Kaczmarek
Kostiumy: Krystian Szymczak
Reżyseria światła: Katarzyna Łuszczyk
Asystentka reżysera: Malwina Brych
Opracowanie muzyczne: Jarosław Tumidajski
Obsada: Malwina Brych, Wojciech Masacz, Lech Wierzbowski
Premiera: 5 kwietnia 2025, Scena Kameralna
Śmierć i dziewczyna, reż. Jarosław Tumidajski, Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu
Oglądasz zdjęcie 4 z 5