Zimne nóżki Polski

Pigmalion, reż. Mikita Iłynczyk, Teatr Polski w Poznaniu

aAaAaA

fot. Maciej Zakrzewski

Mikita Iłynczyk wraz z Andrzejem Błażewiczem na scenie poznańskiego Teatru Polskiego w format mieszczańskiego teatru opakowują bombę z opóźnionym zapłonem. Opowieść o Pigmalionie osadzają w Polsce Anno Domini 2035, kraju, który jest na ostatniej prostej w drodze do narodowej czystości. Przy czym odsyłają widzów nie tyle do antyku, na co mógłby wskazywać pochlapany farbą posąg, element wystroju wnętrza apartamentu polskiego Higginsa, ale do dużo bliższej nam epoki.

Punktem odniesienia jest dramat George’a Bernarda Shawa, w którym słynny fonetyk profesor Higgins podejmuje się wyzwania – w realiach Londynu z początku XX wieku, w sześć miesięcy ma nauczyć córkę śmieciarza, kwiaciarką Elizę znakomitych manier i nienagannej wymowy, które pozwolą jej zadebiutować na arystokratycznym przyjęciu. Profesor nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji swojej misji – tego, że w trakcie szlifowania tego diamenciku straci serce.

Iłynczyk z Błażewiczem zachowują dramaturgiczny schemat dramatu Shawa, zmieniając społeczno-polityczny kontekst. Tworzy go antyutopijna wizja oczyszczającej się z migrantów Polski. Trwają deportacje. Problemem nie są uchodźcy, którzy dziś próbują przekroczyć polsko-białoruską granicę, ale migranci z szeroko rozumianego wschodu – Białorusi czy Ukrainy, którzy uciekając przed rosyjskim butem zalali Europę. Z mile witanych gości z czasem stali się nadmiernym obciążeniem i obecnie nie ma dla nich innej opcji niż bilet w jedną stronę, do kraju pochodzenia. Deportacjami zasadniczo zajmują się odpowiednie służby, ale zdarza się, że obywatele załatwiają tę sprawę po swojemu. Tym, którzy nie chcą brudzić sobie rąk, władza podsuwa aplikację – wystarczy namierzyć migranta na mapce, wysłać pinezkę i natychmiast na konto wpływa 800 zł nagrody.

Tymczasem jesteśmy w apartamencie w poznańskiej kamienicy – to własność pary liberalnych intelektualistów. Wojtek (Paweł Siwiak) to słynny logopeda, Katarzyna (Ewa Szumska) jest kuratorką sztuki. Oboje kontestują panujący reżim – w proteście przeciwko antyemigranckiej polityce zawiesili swoją zawodową działalność. I tylko córka wyrywa się z tego antysystemowego obrazka. Bo Kalina (Aleksandra Samelczak) nie dość, że bezrefleksyjnie powtarza szowinistyczne hasła, którymi jest karmiona w szkole, to jeszcze upiera się, żeby jechać na mistrzostwa operatorek dronów do Korei. Lekceważy przy tym obawy ojca, że masowe szkolenia mają w istocie militarny cel, dla którego sport jest zaledwie przykrywką. Kiedy Katarzyna znajduje w piwnicy Jelizawietę (Alona Szostak), migrantkę ze wschodu, wbrew protestom Kaliny, która chce dzwonić po policję, wraz z Wojtkiem decydują się ją ukrywać. Tak długo, aż uda się „przerobić” kobietę na Polkę, usuwając z jej wymowy naleciałości wschodniego akcentu. Rzecz dzieje się sto lat po tym, jak niemiecki nazizm zaczynał zbierać żniwo, i tym razem to nie „zły wygląd”, ale wschodni „zły akcent” oznacza wyrok – obławy są utrudnione, bo na oko obcego od swojego odróżnić nie sposób.

Misja Wojtka ma szanse powodzenia – dlaczego miałaby się nie udać, skoro wcześniej wyszło z Wasylem (Alan Al-Murtatha), który dziś chodzi w staropolskim kontuszu, bogaci się na przechwyconych po migrantach nieruchomościach i z dumą pokazuje swój znakomicie podrobiony polski paszport. To właśnie on (jak pułkownik Pickering Higginsowi u Shawa) proponuje zakład – jeśli Liza w miesiąc przejdzie z sukcesem przemianę, dostanie taki dokument, zapewniając sobie nietykalność i szansę na podróż do Ameryki, gdzie mieszka jej córka. Moment próby nastąpi podczas przyjęcia zapoznawczego z nowymi lokatorami „pomigranckiego” mieszkania w sąsiedztwie, jednego z tych rozdawanych za specjalne zasługi – policjantem Hubertem (Piotr Kaźmierczak), zaprawionym w namierzaniu najbardziej zakamuflowanych migranckich przypadków i jego ciężarną żoną Agnieszką (Kornelia Trawkowska). Jeśli Liza nie wysypie się przed nimi, będzie bezpieczna. Warunki do pracy nad przemianą są idealne – Katarzyna wyjeżdża, żeby z opuszczonych przez artystów ze wschodu mieszkań „ratować” dzieła sztuki, które niebawem wystawi na aukcji, Liza zostaje z Wojtkiem, i z Kaliną, którą to doświadczenie wytrąci z kolein wytyczonych przez zideologizowaną szkołę.

Iłynczyk, urodzony w Nowogródku dramaturg, dramatopisarz i reżyser teatralny, w 2011 roku po zatrzymaniu podczas jednego z „milczących protestów” wyjechał z Białorusi. Reżyserował spektakle mińskiego teatru Ok-16, który w 2020 roku został zamknięty po kolejnej fali społecznego sprzeciwu. Jest dwukrotnym laureatem Aurory, Nagrody Dramaturgicznej miasta Bydgoszczy – za Dark Room w 2021 roku i za Say hi to Abdo w 2024. Od 2022 mieszka i pracuje w Polsce, w swoich tekstach porusza tematy związane z migracją, deportacją, wojną, reżimami – jego Say hi to Abdo (premiera w reżyserii Piotra Pacześniaka jest zaplanowana na 8 maja w warszawskim Studio) to rodzaj dokumentalnej dystopii (jesteśmy w roku 2050, Unia Europejska została przekształcona w kalifat) połączonej ze śledztwem w sprawie kryzysu migranckiego na wschodniej granicy, w której wykorzystuje realne historie migrantów, zrekonstruowane na podstawie pozostawionych przez nich przedmiotów, w tym – informacji zapisanych w pamięci telefonów komórkowych. Niektóre jego teksty zawierają kody QR i linki, pozwalające czytelnikom pogłębić research.

Tym bardziej zaskakuje, że tym razem dostajemy „grzeczny” teatr – Iłynczyk z Błażewiczem wrzucają wprawdzie w schemat zapisany przez Shawa współczesne postaci, dając im kostium i dekoracje przyszłej, ale na tyle nieodległej Polski, żebyśmy nie rozpoznali w niej współczesnych rysów. Wszystko odbywa się w zgodzie z zasadami mieszczańskiego teatru psychologicznego, który kryje w sobie kąśliwą satyrę – znakomicie, w tempie, z nerwem zagranego, atrakcyjnie opakowanego plastycznie, ale jeśli chodzi o formę, niełamiącego zasad gatunku. I właśnie w zderzeniu tej formy z ukrytą w jej wnętrzu zawartością tkwi zapłon – w tym sensie spektakl przypomina danie główne serwowane na domówce u Katarzyny i Wojtka: „zimne nóżki” (po poznańsku – galart), tradycyjne, doskonale wszystkim znane danie, z szokującym wsadem z performującej awangardową sztukę „kobiety do zjedzenia”. Ostrze tej satyry, dla zmyłki wymierzonej w jakieś antyutopijne tu i jutro, w rzeczywistości kroi tu i teraz – z naszymi projekcjami na temat migrantów i ich potrzeb, z uprzedzeniami i lękami wobec Ukrainek i Ukraińców, którzy zajmują nam miejsca w kolejkach do lekarzy i żyją „jak królowie” za nasze zasiłki, z pomocowymi zrywami, które kończą się frustracją i zniechęceniem, z poczuciem wyższości wobec przybyszów, z elitarnymi ambicjami, i z pokusą obsadzania siebie samych w roli centrum wszechświata. Nic dziwnego, że Kalinie, kiedy już pozbędzie się przez kontakt z Lizą części lęków i stereotypów, nie wystarczy zużyty polski paradygmat – będzie zdania, że czysta wymowa i akcent bez naleciałości to nie wszystko, że polska Galatea powinna dostać zupełnie nową formę.

Iłynczyk przyciągnął do Polskiego cały team białoruskich twórców – za scenografię odpowiada Raman Tratsiuk, artysta intermedialny, wykładowca na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym; za kostiumy – mieszkająca w Gdańsku Tasha Katsuba, która po wybuchu protestów w Białorusi przygotowała serię projektów odzwierciedlających nastroje mieszkańców, a po tym, jak rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę – kolejną, z uniformami przypominającymi mundury z plamami krwi i śladami po kulach; za reżyserię świateł Siarhei Rylko, który współpracuje z teatrami w całej Europie; za wideo – Alexander Adamau, który w Polsce pracował dotąd z Komuną Warszawa. Dla części z nich to debiut w polskim teatrze, a dzięki ich współpracy udało się stworzyć spójny kształt plastyczny – mieszkanie bohaterów znajduje się niby w kamienicy, ale w niczym nie przypomina naznaczonych historią wnętrz, wypatroszone z niej, zaaranżowane na kształt nowoczesnego, nieco kiczowatego apartamentu z widokiem na panoramę miasta, z otwartą przestrzenią, dizajnerskimi meblami, i zawieszonym nad salonem pierścieniem wyświetlającym najnowsze informacje o deportacjach. Wszystko jest tu dziełem sztuki (łącznie z kanapą z oponowych bieżników) lub do niej pretenduje. Za scenografią idzie kostium – Katarzyna ma drapieżny look artystki-aktywistki, jej mąż – niedbale elegancki. Puchówka i dżinsy Lizy w tym otoczeniu są lekkim zgrzytem, nie tak wielkim jednak jak sukienka sąsiadki z otworem na ciążowy brzuch – bo tak naprawdę te lekcje dobrego smaku, interpretacji sztuki współczesnej i „wychowania do elit” tylko polityczna sytuacja każe adresować do Lizy, której pod tymi względami nie można nic zarzucić.

Tempo, w jakim rozgrywa się akcja, nie zostawia wiele przestrzeni na niuanse w rysunku postaci, ale udaje się je uzyskać w kluczowych momentach – zwłaszcza u tych bohaterów, którzy doświadczają ewolucji postaw. Liza Alony Szostak przechodzi na naszych oczach przemianę, nie z plebejuszki w damę (choć faktycznie pozbywa się stopniowo felernego akcentu), ale z osoby „zamrożonej” skrajnym poczuciem zagrożenia w postać, która odzyskuje swobodę, a w finale władzę nad swoim życiem i własnymi decyzjami. Kalina Samelczak stopniowo rozbija skorupę perfekcyjnie ukształtowanej neofitki nowego porządku, odnajdując pod nią na własną rękę moralny kompas. Hubert Kaźmierczaka odsłania jeśli nie odprysk wyrzutu sumienia, to na pewno zmęczenie całym tym polowaniem na ludzi, które próbuje ukoić, korzystając z pańskiego prawa łaski. Kobieta sukcesu Szumskiej zaczyna być najciekawsza, kiedy zacina się napędzający ją silniczek. Nawet Agnieszka Trawkowskiej, która odkrywa przed nami swój przerażający potencjał szmalcowniczki, gotowej wydać służbom przypadkowo mijaną w parku osobę, nosi w sobie niepokojące pęknięcie. Wreszcie Wojtek Siwiaka ma w sobie cechy, wydające się być źródłem kryzysu, który otworzył drzwi populistom – zmęczenie i bezsilność, niezdolność do realnego sprzeciwu, skłonność do spalania się w pozornych, nic nieznaczących gestach. Nawet jego oszołomienie Lizą robi wrażenie rozrywki dla zabicia nudy – ma tak słaby lont, że wystarczy się wypalić, zanim ta „miłość” napotka pierwszą próbę.

<p class="text-align-right">16-04-2025</p>

Teatr Polski w Poznaniu

Pigmalion

Reżyseria: Mikita Iłynczyk

Scenariusz: Andrzej Błażewicz i Mikita Iłynczyk

Dramaturgia: Andrzej Błażewicz

Scenografia: Raman Tratsiuk

Kostiumy: Tasha Katsuba

Muzyka: Krzysztof Kaliski

Reżyseria świateł: Siarhei Rylko

Wideo: Alexander Adamau

Inspicjentka: Magdalena Matusewicz

Obsada: Alan Al-Murtatha, Piotr Kaźmierczak, Aleksandra Samelczak, Paweł Siwiak, Alona Szostak, Ewa Szumska, Kornelia Trawkowska

Premiera: 27 marca 2025, Duża Scena

Pigmalion, reż. Mikita Iłynczyk, Teatr Polski w Poznaniu

Oglądasz zdjęcie 4 z 5