Zgryźliwość, żart, ironia i głębsze znaczenie, czyli o felietonach
Większość dobrych felietonistów, od Słonimskiego do Masłowskiej, jest zgryźliwa. Jerzy Pilch potrafił tak przysunąć, że aż miło, a pochwały Janusza Głowackiego mogły zabić na miejscu.
Gdyby felieton stanowił konkurencję olimpijską, pewnie nasza drużyna narodowa zajmowałaby regularnie miejsca na podium.
Zachwycam się od lat klasą wybitnych polskich felietonistów i odejście każdego z nich uważam za bolesną stratę.
W samej formie felietonu jest bowiem coś, co wydaje się niezwykle ważne dla funkcjonowania w miarę oświeconego społeczeństwa – krótka, krytyczna, często błyskotliwa diagnoza jakiegoś przejawu społecznej ułomności, nazwanie przez autora zdziwienia, racjonalne wydrwienie pomyłki, kiczu lub sądu, który na takie wydrwienie zasługuje.
Ci, którzy drwią bez klasy, przepadają marnie jak dowcipnisie z czasów, kiedy Gomułka wypędzał z Polski Żydów, oskarżając ich, nota bene, o szerzenie „ideologii syjonizmu”.
Jakie to było podłe i żałosne! Było takie pismo humorystyczne „Karuzela”, które zionęło humorkiem jak szambo bez Septifosu.
Były też „Szpilki”. Tak się złożyło, że ostatnio w ramach działań parateatralnych wraz z aktorami Teatru Nowego w Łodzi zrealizowaliśmy cykl Opowieści z baru „Kokos” na podstawie krótkich tekstów Anatola Potemkowskiego, wieloletniego felietonisty „Szpilek”.
Uwaga! Tu autoreklama. Opowieści do obejrzenia JUŻ TERAZ na stronie Teatru Nowego w Łodzi!
Czasy były marne, elity reglamentowane, a jednak w „Szpilkach” pisywali Słonimski i Przybora, Toeplitz i Marianowicz, Potemkowski, Osęka, Rumian, Minkiewicz, Grodzieńska, Jurandot, Lec, Brudziński itd…
Anatol Potemkowski przez lata stworzył całą żartobliwą rzeczywistość bywalców baru „Kokos” (w domyśle Spatifu), gdzie baronowa Sołowiejczyk, Pataszońscy, Bezpalczyk, poeci Rosłanek i Koszon, Globulka Kąkulczyniańska, kompozytor Pacanek i inni komentowali na bieżąco rozmaite zdarzenia.
Część tych opowiastek zestarzała się z oczywistych przyczyn – nie ma już czekania w kolejkach na zapisy do kolejki, działaczy partyjnych zmieniających stanowisko o sto osiemdziesiąt stopni w sekundę (chociaż... czy ja wiem?) i psujących się małych fiatów.
Pozostała jednak, jakkolwiek to patetycznie zabrzmi, natura ludzka.
Spojrzenie Potemkowskiego na ludzi jest w moim odczuciu takim właśnie spojrzeniem, którego zaczęło nam bardzo brakować.
Co więcej, wyrastają kolejne pokolenia, które słabo przyswajają twórczość Antoniego Słonimskiego, Gogola, Awerczenki, Arta Buchwalda czy Ilfa i Pietrowa.
Że wybór nazwisk dosyć zaskakujący?
Mógłbym jeszcze dorzucić Bułhakowa, Gombrowicza, Mrożka i Masłowską, wszystkich z nieskrywaną sympatią i uwielbieniem.
Co ich łączy? Proszę spojrzeć na tytuł tego tekstu. Zgryźliwość, żart, ironia i głębsze znaczenie.
I naturalnie to, że pisali felietony.
Zawód nawet taki istniał niegdyś – satyryk. Ktoś pomiędzy błaznem a filozofem. Stańczyk.
„Jeżeli gryzę co – to sercem gryzę” – pisał Słowacki.
(Żeby nie było nieporozumień – Gombrowicz nigdy nie nabijał się ze Słowackiego. Gombrowicz drwił ze sposobu nauczania o poezji Słowackiego w taki sposób, że się ją obrzydza. Mnóstwo osób nic nie zrozumiało z Ferdydurke. Niestety).
Śmiech rodzący się dzięki tym autorom jest raczej uśmiechem niż rechotem, uczy on spojrzenia na świat niemożliwego do wykształcenia dzięki grom komputerowym i dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom produkcji serialowych.
Jest nastawiony na wątpliwości, krytycyzm i czujność wobec prawd absolutnych.
Hesse narzekał na „epokę felietonu”, a mnie się marzy choć trochę powrotu do takiej epoki.
Felietony Boya-Żeleńskiego z Piekła kobiet czy Naszych okupantów powinny znowu trafić pod strzechy, bo tam, gdzie nie trafiły, wieje mrokami średniowiecza.
Słonimski w jednym ze swoich felietonów wyśpiewał pean na cześć Prusa, sztafeta zgryźliwców, od Bałuckiego do Passenta, pędziła zawsze w pogoni za zdrowym rozsądkiem.
Model człowieka ukształtowany przez tych autorów wydaje się być nieco odmienny od modelu proponowanego przez jakąkolwiek spójną, a przez to fundamentalistyczną wizję świata.
Oczywiście różnią się ci autorzy między sobą, ale łączy ich poczucie humoru, które nigdy nie pozwoliłoby na okazanie wyższości i pogardy drugiemu człowiekowi tylko dlatego, że ma jakieś – jak to mówił Gombrowicz – „felery”.
Żartują sobie z ludzkich ułomności ale nigdy nie demonstrują chamskiego, ordynarnego, odbierającego człowieczeństwo osądu.
Odległość między tymi autentycznymi satyrykami, a grafomanami z „Karuzeli” czy „Krokodiła” to jednak lata świetlne.
Tamci byli zgryźliwi na polecenie partyjne, ci, o których piszę, podrwiwali z ludzkich wad i z sytuacji, które uważali za paradoksalne. Tamci judzili, ci ostrzegali. Jeśli się mylili, to w imię humanizmu, sumienia i takich tam mało istotnych odczuć, jak choćby poczucie przyzwoitości.
Ostatnio jeden z posłów powiedział w polemicznym ferworze coś, w co prawdopodobnie wierzy z pełnym przekonaniem, że „to nie są tacy sami ludzie”.
Chodziło mu naturalnie o LGBT.
Platon, Oscar Wilde, Gombrowicz, Iwaszkiewicz, Baudelaire, Michał Anioł, Leonardo da Vinci, Szekspir, Proust, Turing, Thomas Mann, Czajkowski należą zdaniem pana posła i profesora prawa do ludzi innych niż on.
I tu jestem skłonny przyznać mu rację.
17-06-2020
Oglądasz zdjęcie 4 z 5