Szczęśliwe dni: 17 października

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

„Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie” – pisał młody Gałczyński osiemdziesiąt siedem lat temu. Ciekawe, co by napisał, gdyby żył dzisiaj, w Polsce urojonej przez Jarosława Kaczyńskiego i jego pomazańców.

W dziejach ludzkości zdarzali się różni wariaci. Taki na przykład Ludwik II, król Bawarii z dynastii Wittelsbachów. Visconti nakręcił o nim piękny film – głównego bohatera grał ukochany aktor księcia-reżysera, Helmut Berger. Ludwik Bawarski uchodził za niepoczytalnego, żył w izolacji, spędzając czas w zamkach o fantazyjnej architekturze. Nigdy się nie ożenił. Istnieją domniemania, że miał skłonności homoseksualne. Był jednak wielkim miłośnikiem i mecenasem sztuki. Szczególnie upodobał sobie twórczość Wagnera, do tego stopnia, że utożsamiał się z bohaterem jego opery, Parsifalem. Sfinansował monumentalną tetralogię kompozytora, Pierścień Nibelunga. W swoich posiadłościach miał wspaniałe sale widowiskowe, gdzie kazał sobie wystawiać Wagnerowskie dzieła, ale oglądał je i słuchał sam jeden na pustej widowni. Ekscentryczne życie skończył w jeziorze – utopił się albo został utopiony; być może popełnił samobójstwo.

A taki dajmy na to Kaligula, uosobienie szaleństwa pośród rzymskich cezarów, z których niejeden przecież odstawał od normy. Miał umiłowanego konia wyścigowego Incinatusa, dla którego kazał wybudować luksusowy dom, zapewnił mu służbę, drogocenną uprząż i wymyślne pożywienie w postaci owsa wymieszanego z płatkami złota. Na życzenie cezara Incinatus został senatorem i brał udział w zgromadzeniach rzymskiej izby. I to też był sen wariata, choć zgoła odmienny od tego, który śnił król Ludwik. Choć czy ja wiem? Freud i Jung pewno by powiedzieli, że pod pozorną rozmaitością ludzkich majaków kryją się te same, stałe struktury psychiczne.

O koniu Kaliguli myślę często, obserwując obrady obu izb naszego parlamentu. Cezar miał jednego faworyta. My mamy całą stajnię, żeby nie powiedzieć – stadninę.

Świr na szczycie władzy to, rzec można, czubek – w takim sensie, w jakim mówimy o czubku góry lodowej, ale zarazem w znaczeniu: „pójść do czubków”, czyli do szpitala wariatów. Nawiasem mówiąc, ten idiom ma historyczne wytłumaczenie. Czubkami zwano niegdyś braci bonifratrów, którzy opiekowali się obłąkanymi i prowadzili dla nich szpitale, a odznaczali się tym, że mieli habity ze spiczasto zakończonymi kapturami.

Ale wracajmy do naszych baranów. Na nizinach społeczeństwa też zdarzają się szajbusy. Na trasie moich codziennych przechadzek, w okolicach Nowego Światu i Chmielnej, napotykam osobnika, który stanowi swoistą ikonę tej części Warszawy. Nazywają go Czarny Romek, a to dlatego, że bez względu na pogodę nosi miękki czarny kapelusz, a poza tym ma smagłą, ogorzałą twarz. Ubrany zwykle w przykrótkie, luźne spodnie i rozchełstaną koszulę, w ciepłe dni chodzi boso, w zimne ma na nogach chodaki, a pod pachą karimatę – widać śpi gdzie popadnie. Jest wysoki, bardzo szczupły, podąża szybkim krokiem, czasami stoi nieruchomo z rozłożonymi ramionami, jakby zgarniał jakąś energię kosmiczną, pranę czy cholera wie co.

Czarny Romek, krążąc po ulicach, wykrzykuje monologi o złowieszczej treści. Zapowiada katastrofy, wojnę atomową, koniec świata i inne kataklizmy. Bywa agresywny, wtedy zaczepia ludzi i straszliwie na nich krzyczy. Staram się nie wchodzić mu w drogę, ale z pewnej odległości z zaciekawieniem go obserwuję. Myślę, że cierpi na schizofrenię w odmianie paranoidalnej, choć co ja mogę o tym mniemać albo i nie mniemać – o chorobach psychicznych wiem tyle, com przeczytał za młodu w książkach profesora Kępińskiego.

Jednak nie w tym rzecz. Cokolwiek dolega Czarnemu Romkowi, jedno wydaje mi się pewne: że gdyby – pozbawiony kapelusza i przyodziany w garnitur – dołączył do rządzącego naszym krajem obozu władzy, nie odstawałby szczególnie od reszty. Paranoja jest tam powszechna, wystarczy spojrzeć w migdałowe oczy Antoniego Macierewicza.

Oprócz malowniczych niekiedy wariatów i paranoików, którzy bywają nieszkodliwi lub niebezpieczni, zdarzają się też kompletni idioci. Którzy to są, to „pan wisz, a ja rozumiem”. Więcej nie powiem, bo nie chcę narażać redaktor Knychalskiej na koszta sądowe.

Nie bądźmy jednak nazbyt prędcy w klasyfikowaniu idiotów. Niektórzy są pożyteczni – niekoniecznie w tym rozumieniu, jakie słowom poleznyj idiot nadał Lenin. Pożytek polega na tym, że można się od nich dowiedzieć ciekawych rzeczy, na przykład o historii obyczajów.

Otóż słuchając ostatnio pewnej głośnej wypowiedzi, przypomniałem sobie uroczą książeczkę Magdaleny Samozwaniec pt. Łyżka za cholewą, a widelec na stole, z rozkosznymi jak zawsze ilustracjami Mai Berezowskiej. W tym bardzo dowcipnym silva rerum o tematyce historyczno-kulinarnej można znaleźć taki niezbyt składny, ale śmieszny wierszyk o wczesnych związkach kultury francuskiej i polskiej:

„Król Walezy się nie trapił polityczną grą,
Pasjami lubił swe fillets mignons,
Kwiczoły tudzież, łowił mu je strzelec,
A on je na z Polski przywieziony nadziewał widelec”.

Przypisy dla młodzieży:
1. Henryk Walezy (z francuskiej dynastii de Valois) – pierwszy elekcyjny król Polski, panował w latach 1573-1574, po czym uciekł z naszego kraju i zasiadł na tronie Francji. Władcą był lichym, za to opowieści o tym, co działo się na jego polskim dworze, są co najmniej pikantne.
2. Fillets mignons – filety z polędwicy, palce lizać!
3. Kwiczoły – ptaki wielkości kosa, szczególnie cenione w kuchni staropolskiej i uważane za delikates; polowało się na nie jesienią i zimą, wtedy bowiem ich delikatne mięso miało smak i zapach jałowca, którym się odżywiały. Nigdy nie jadłem. Zdaje się, że obecnie są pod ochroną.

I to wszystko na dziś. Redaktor Knychalska nie płaci mi niestety od wiersza, lecz od sztuki (felietonu), więc co się będę wysilał. Ale że zacząłem Gałczyńskim, to i Gałczyńskim skończę, bo kocham go bez opamiętania:

„Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie,
Albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna.
Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie –
Serwus, madonna”.

17-10-2016

Oglądasz zdjęcie 4 z 5