Szczęśliwe dni: 10 kwietnia
Wypadałoby dziś napisać o Smoleńsku, ale – jak mawiali starzy Polacy – to się po mnie nie pokaże. Zresztą nie znam się na awiacji. Już prędzej by mnie interesował Smoleńsk, choć film też nie jest moją dziedziną. Ale obrazu o tym tytule zobaczyć nie można – premiera został przesunięta. Kiedy się odbędzie, nie wiadomo.
A może w ogóle się nie odbędzie; może dzieło Antoniego Krauzego pójdzie na półkę, czyli stanie się pierwszym półkownikiem po upadku PRL? Może będzie wyświetlane półkonspiracyjnie, tak jak Człowiek z marmuru Wajdy w 1976 roku? Władza nie zdecydowała się wtedy, żeby całkiem filmu zabronić, więc pokazywano go w jednym warszawskim kinie – bodaj w „Warsie”. Informacja o tym fakcie rozchodziła się pocztą pantoflową, bo w programach kin widniała tajemnicza pozycja: „Wszystkie seanse zarezerwowane”.
Odwlekanie premiery Smoleńska producent tłumaczy przyczynami technicznymi. Nikt mu nie wierzy. Po mieście krąży plotka, że Prezes rozgniewany opuścił specjalnie dla niego urządzony pokaz. Miał ponoć powiedzieć, że nie tak było. Czy to prawda, nie wiem. Powtarzam, com usłyszał. Tak czy inaczej, oficjalna wersja wydaje mi się szyta grubymi nićmi.
Tym bardziej jej nie ufam, że podobnych przypadków jest więcej. Podobnych, to znaczy takich, że coś się nie pojawia, choć było zapowiadane i w każdym za każdym razem powodem są rzekome względy techniczne.
Przykład: zdjęto z anteny słuchowisko według Nie-Boskiej komedii. I to w II programie Polskiego Radia, którego od lat słucham i który nawet w obecnej sytuacji wydaje się zachowywać sobie właściwy profil. Jak zwykle dużo muzyki poważnej i jazzu, literatura, teatr, wiadomości kulturalne, poważne rozmowy, publicystyka kulturalna. Fachowi, sympatyczni dziennikarze mówiący dobrą polszczyzną. W ostatnich miesiącach daje się może zauważyć pewną, jak by to powiedzieć, tendencję, na przykład w doborze czytanych książek czy eksponowaniu prawicowych tytułów w przeglądach prasy. Ale jest to do przełknięcia – mogę czasem posłuchać, co się pisze na łamach „Gazety Polskiej”, „W sieci” czy „Do Rzeczy”, bo przecież z własnej woli nigdy bym do tych periodyków nie sięgnął. To nawet na swój sposób kształcące. W każdym razie Dwójka wciąż pozostaje wyspą względnego spokoju w ogólnym wariatkowie – przynajmniej z punktu widzenia czy raczej słyszenia radiosłuchacza.
Tym większe zaskoczenie decyzją o niedopuszczeniu do emisji dramatu Krasińskiego, oczywiście pod pretekstem niedoskonałości technicznych. A bogać tam! Realizatorem słuchowiska był Andrzej Brzoska, jeden z najwybitniejszych fachowców w swojej dziedzinie, od dawna związany z Teatrem Polskiego Radia – z pewnością nie dopuściłby do jakichkolwiek niedoróbek. Pies musi być gdzie indziej pogrzebany.
Reżyserię Nie-Boskiej komedii powierzono Michałowi Zadarze, który, jak wiadomo, przejawia duże upodobanie do arcydzieł polskiej literatury. Wszelako w tym konkretnym arcydziele Zadara dopatrzył się przejawów antysemityzmu – zapewne w scenach z Przechrztami. Postanowił więc wyciąć fragmenty utworu i zastąpić je rozmową z doktorem Danielem Przastkiem, politologiem, którego uwiódł teatr. Przastek miał, jak się wydaje, omówić skandaliczne poglądy hrabiego Krasińskiego i dać im odpór.
Mądre to to nie jest. Tego typu myślenie opiera się na całkowicie ahistorycznych podstawach i w gruncie rzeczy prowadzi do cenzury, która wyrasta na pożywce poprawności politycznej. Gdyby miarę prezentyzmu przykładać do dzieł przeszłości, to mało co by ocalało. W końcu znając na przykład stosunek Mickiewicza do Rosji, można by go oskarżyć o to, że w Dziadach nawołuje do nienawiści na tle narodowym i III część arcydramatu zastąpić wykładem doktora Przastka.
Czym to się właściwie różni od ataku PiS-owskich radnych Krakowa na teatralną parafrazę Monachomachii Krasickiego? W przedstawieniu Teatru KTO dostrzegli znamiona profanacji i zgłosili do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. I to jest różnica: mowa prokuratorska to jednak co innego niż indoktrynacja politologa.
Krasicki bywa przez uczniów mylony z Krasińskim. Naprawdę wesoło zrobi się wtedy, gdy biskupa będą kastrować za antysemityzm, a hrabiego za antyklerykalizm.
Trudno mnie doprawdy posądzić o jakąkolwiek sympatię do prawicy, ale i lewica potrafi być wkurzająca i skrajnie zideologizowana. A ja nie cierpię skrajności. Czuję się, jak półżartem mawiał Kołakowski, konserwatywno-liberalnym socjalistą.
Zadara wyreżyserował Nie-Boską komedię tak jak chciał, zapowiedzi audycji pojawiły się w prasie i na antenie Dwójki, czyli „już był w ogródku, już witał się z gąską”. Aż tu nagle d… blada. Słuchowisko spadło z programu. Rzec by można, że jedna cenzura zderzyła się z drugą. Zadara wiedział, co robi, a raczej robił, co wiedział. A ci z radia – nie byli świadomi, co i u kogo zamawiają, i obudzili się z ręką w nocniku? Czy ulegli naciskom z góry?
Albo taka sprawa. Rzadko oglądam telewizję, a jeśli już to przeważnie otwieram Kulturę lub BBC, gdzie nadają znakomite seriale (ostatnio przezabawnego Ojca Browna według Chestertona i rewelacyjne Pamiętniki położnej). Zaciekawiła mnie wszelako informacja o wznowieniu w I programie telewizji publicznej Pegaza. Pamiętam ten program jeszcze z lat sześćdziesiątych, gdy prowadził go Maciej Wierzyński; w siedemdziesiątych oglądałem go obowiązkowo. Później, także po 1989 roku, wielokrotnie zmieniał formułę, ale stopniowo tracił na znaczeniu, aż zniknął.
Obecna władza, mimo antykomunistycznej retoryki, musi mieć jakiś osobliwy sentyment do PRL. Nie dość, że czerpie inspirację z ówczesnego języka propagandy (warto w tej mierze poczytać klasyczne już książki profesora Głowińskiego o nowomowie i „marcowym gadaniu”), to jeszcze przywraca programy telewizyjne z tamtej epoki. Pegaz jest jednym z przykładów; drugi to Sonda, a zdaje się, że są jeszcze inne – Wielka gra i bodaj czy nie Teleranek. Mam nadzieję, że nie obudzimy się którejś niedzieli i Teleranka nie będzie.
Byłem ciekaw jak ten nowy Pegaz wygląda, więc któregoś razu włączyłem telewizor, zwłaszcza że miał wystąpić Antoni Libera. Czołówka, a jakże, nawiązuje do słynnego projektu Wojciecha Zamecznika, ocalał też sygnał muzyczny, w którym wykorzystano wariacje Weberna. Wszystko inne jest nowe.
Za drugim razem nie miałem już szczęścia. Pegaz miał być, ale go nie było. Został zdjęty. Oczywiście z powodów technicznych. Przynajmniej oficjalnie. Faktycznie poszło o to, że gościem programu był Przemysław Wojcieszek, autor przedstawienia pt. Hymn narodowy w Legnicy, oraz dwoje legnickich aktorów. Zostali zaproszeni „na niewidziane”, to znaczy ani redaktorzy, ani prowadzący nie pofatygowali się do Teatru im. Modrzejewskiej, poprzestając na towarzyszącej spektaklowi cokolwiek skandalicznej famie. Nie przewidzieli konsekwencji.
Wiem o tym przedstawieniu tyle, co przeczytałem w wywiadzie z Wojcieszkiem opublikowanym w „Gazecie Wyborczej”. Mogę sobie wyobrazić, że jest ono, by się tak wyrazić, bezpardonowe w obrazowaniu aktualnej rzeczywistości politycznej. W jej ocenie pewnie zgodziłbym się z Wojcieszkiem; co do kształtu artystycznego spektaklu nic powiedzieć nie mogę, choć do znanych mi z wywiadu niektórych pomysłów reżysera odnoszę się z rezerwą.
Ale nie w tym rzecz. Idzie o niedopuszczenie Pegaza do emisji i nieprzekonujące wyjaśnienia dotyczące tej decyzji, która ma ewidentnie polityczny charakter. Nietrudno zgadnąć, że Hymn narodowy nie mógł obecnemu kierownictwu TVP przypaść do smaku. Być może za niesmaczne uznaliby je także ludzie o innych niż prawicowe poglądach. Ale cóż prostszego niż odbyć w Pegazie dyskusję na zasadzie pro i contra – prezes Kurski zaklinał się, że telewizja będzie otwarta na różne poglądy i punkty widzenia. A tymczasem nie dość, że się zamyka, to jeszcze knebluje usta niewygodnym twórcom.
Trzy podobne zdarzenia w ciągu paru tygodni. Przypadek? Nie wiem, ale boję się, że przypadki, które się mnożą, staną się regułą. I przyjdzie z tym żyć. Jak mawiał Lec, włosy stojące dęba mogą być fryzurą epoki…
11-04-2016
Oglądasz zdjęcie 4 z 5