Strona dialogu (3)
Moim credo jako twórcy teatru dokumentalnego pozostają niezmiennie te słowa Michaiła Ugarowa: „Sztuka Verbatim jest jak skakanie po falach radiowych. Słyszycie, jak zmieniają się głosy, słyszycie urywki zdań logicznych i dziwacznych, zrozumiałych i niepojętych, spokojnych i pełnych emocji, ale w każdym z tych głosów jest siła przekonywania płynąca z prawdy jednostkowego istnienia. Na swej częstotliwości każdy głos jest częścią logicznej historii. W naszym radioodbiorniku głosy te tworzą chaos, którego sensu trudno dociec, ale w którym czuje się silny puls autentycznego życia. Dotarcie do niego będzie rękojmią życia w waszym spektaklu. To dzięki tej umiejętności wyczucia indywidualnego życia tworzony przez was teatr może być nazwany teatrem dokumentalnym”.
Te „głosy z radia” należą do uczestników opisanej przez Victora Turnera gry społecznej. Toczy się nieprzerwanie, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszyscy, również słuchacze, biorą w niej udział. Są chwile, „momenty dziejowe” (jak ten, w którym dziś istniejemy), gdy gra staje się bardziej niż zwykle dramatyczna. Zmienia się w dramat społeczny.
Przypadają nam w nim różne role. Ktoś jest „szlachetnym ojcem”, ktoś – „pierwszą naiwną”. Nie każdy może być „bohaterem”, ale nawet wówczas, gdy nasza rola ogranicza się do wejścia do salonu z informacją, że „powóz zajechał”, możemy być pewni, że bez tej naszej kwestii, cała fabuła mogłaby się zaciąć, zatrzymać, może – wykoleić? Oczywiście, najbardziej doświadczony aktor (z racji wieku grający „szlachetnego ojca”) uratowałby w końcu sytuację i po dziwnej dla widzów pauzie, zręcznie by zaimprowizował: „A wiecie, moi kochani, w tej nagłej ciszy zdało mi się, że – mimo głuchoty, na którą uskarżam się od początku sztuki – usłyszałem na podjeździe parskanie rumaków. Czy nie znaczy to aby, że powóz zajechał?”
Grze towarzyszy zgiełk różnych głosów. Ich wielość rodzi chaos, opóźnia wygraną. Gdyby umilkły, gdyby można słuchać jedynie mądrego monologu Mistrza Gry, wszystko toczyłoby się o tyleż sprawniej! Każdy z nas przecież wie, jak się powinno grać. Co należy robić. Przed trzydziestu laty dla znakomitej większości z nas było to absolutnie jasne: należy jak najszybciej wprowadzić plan Balcerowicza, a więc sprywatyzować, co się tylko da, a niewielką resztówkę, jaka pozostanie po tym zbożnym dziele, oprzeć na nowych, zdrowych, rynkowych zasadach. Zastanawiające jest, jak szczelnie zamknęliśmy wówczas uszy na głosy tych wszystkich, którzy płacili koszty transformacji: wyrzucanych z mieszkań, popełniających samobójstwa, popadających w depresję i alkoholizm po utracie pracy. Na pewno pomogła zaproponowana wówczas przez księdza Tischnera kategoria homo sovieticusa, tego potwornego homunculusa, genetycznie Ruska, ideowo komucha, zdrajcy i szkodnika sikającego nam do cementu, którego jęków i bełkotów można było nie słuchać. Był Obcym. Budowaliśmy demokrację, ale nie dla jej wrogów.
Musiało minąć wiele lat, nim, za Marcinem Królem skonstatowaliśmy, że – zwyczajnie – „byliśmy głupi”.
Ponieważ lubimy rozśmieszać bogów, więc – planujemy. Chętnie i powszechnie. Rozglądamy się wokoło, oceniamy sytuację i zaczynamy kombinować, w jaką stronę może się ona rozwinąć oraz co my z tego mieć będziemy. Robimy to tak często i właściwie automatycznie, że ta niedostrzegana co rusz umiejętność robi wrażenie cechy przyrodzonej naszemu gatunkowi. I – zdaje się – jest. Według psychologa Michaela Gazzanigi mamy do czynienia z wykształconym w trakcie ewolucji mechanizmem adaptacyjnym:
„Kiedy wszystkie informacje napływające ze zmysłów zostaną już posortowane i przetworzone przez rozmaite systemy intuicyjne i pamięć, niektóre z nich z głośnym bulgotem docierają do naszej świadomości. Jak to się dzieje? Zagadka ta pozostaje niewyjaśniona. Kiedy informacje te docierają do świadomego umysłu, do akcji wkracza interpretator – pan Wszystkowiedzący – który składa je w całość i nadaje im sens. Wykrywanie, profilowanie i przewidywanie – wszystkie te procesy przebiegają automatycznie. Są szybkie i zazwyczaj trafne. Są szybkie i zazwyczaj trafne. Zazwyczaj, ale nie zawsze. Podsystem detektywistyczny może się mylić…”
Jednym z najlepszych sposobów na uniknięcie tych pomyłek jest właśnie – dialog. Tak, jak go wymyślił Sokrates. To dzięki niemu dowiemy się, że szóstka, na którą patrzymy (dam sobie głowę uciąć, że to szóstka!), dla kogoś siedzącego naprzeciwko będzie dziewiątką. To dzięki dialogowi możemy się przekonać, że „dziwaczne i niezrozumiałe głosy”, o jakich wspomina wyżej Ugarow, są – na swojej indywidualnej „częstotliwości” – logiczne.
Oczywiście tak jak wszystko w naszym niedoskonałym świecie, tak i dialog nie jest lekarstwem absolutnym, jakąś amantadyną życia społecznego. Uczniem Sokratesa był przecież także Kritiasz, jeden z Trzydziestu Tyranów, którzy po klęsce Aten w wojnie peloponeskiej utworzyli marionetkowy rząd pod osłoną spartańskiego garnizonu. Postawili sobie ambitny cel: dokonanie rewolucji konserwatywnej. Powrót do dawnych, dobrych czasów, kiedy to Ateńczyk był jeszcze Ateńczykiem, a Prawdziwe Wartości – Prawdziwymi Wartościami. Rządzili osiem miesięcy: w tym czasie wydali 1500 wyroków śmierci i wygnali z miasta większość obywateli niespełniających wyśrubowanych wymagań bycia pierwszym sortem. W mieście, w którym jeszcze niedawno żyło 120 tysięcy mieszkańców, pozwolono pozostać 3 tysiącom. Wreszcie zapanował porządek. I cisza.
Wykształcony Kritiasz wiedział, że nie da się wejść powtórnie do tej samej rzeki, a zepsutych przez sofistów Ateńczyków reedukować tak, żeby zapomnieli o Sokratesie, Sofoklesie i Safonie i na powrót stali się surowymi pasterzami kóz. Jeśli społeczeństwo zawiodło, należy je rozwiązać i wybrać nowe. Kritiasz rozumiał to równie jasno, jak Bertolt Brecht.
Pod względem odwagi myślenia i działania Trzydziestu nie miało sobie równych do czasu Pol Pota i Czerwonych Khmerów. W porównaniu z nimi, nasi dzisiejsi konserwatywni rewolucjoniści są zwykłymi miękiszonami.
04-02-2022
Oglądasz zdjęcie 4 z 5