Sapere aude
Immanuel Kant, reż. Agnieszka Olsten, Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu

fot. Tobiasz Papuczys
Po kwadransie zacząłem nerwowo rozglądać się po publiczności. Szybko zauważyłem, że nie tylko ja błądzę wzrokiem po widowni usadowionej wokół niewielkiej platformy-statku, a właściwie tratwy, którą tytułowy Immanuel Kant rzekomo płynie do Ameryki. Wielu z obecnych – choć samych obecnych było niewielu, jako że spektakl grany jest na Scenie Kameralnej – wymieniało się porozumiewawczymi spojrzeniami i niezręcznymi uśmiechami. Na ich twarzach bez trudu można było odczytać pytanie: „O co właściwie chodzi?”. Czuli się zdezorientowani i skonfundowani tym, co rozgrywa się w wykreowanej przez Józefa Gałązkę (scenografia) przestrzeni. Nie wiedzieli, czego domaga się od nich Thomas Bernhard (tekst) ani jaką grę proponuje im Agnieszka Olsten (reżyseria). Ja czułem się podobnie, więc w tej naszej chwilowej teatralnej wspólnocie panowała uspokajająca solidarność.
Immanuel Kant to jedno z tych przedstawień, do których przekonujesz się – o ile w ogóle się przekonujesz – powoli: krok po kroku. Nasiąkasz jego atmosferą, specyficznym poczuciem humoru, neurotycznym temporytmem; przyzwyczajasz się do ekscentrycznych bohaterów, a potem już jesteś – albo i nie – w tym i z tymi, którzy stoją przed tobą na scenie. Jesteś też z tymi, którzy wszystko to oglądają obok ciebie. To rzadkie, piękne i cenne doświadczenie teatralne – niestety, nie tak częste, jak by się mogło wydawać. I na pewno nie tak częste, jak by się tego pragnęło.
Na początku twórcy rzucają nas – i ta przenośnia działa tu na kilku poziomach – na głęboką wodę. Wspomniana tratwa przywodzi na myśl zarówno Przygody Tomka Sawyera, jak i postapokaliptyczne wizje z filmu Wodny świat z Kevinem Costnerem. Sklecony z desek pokład, kilka metalowych poręczy (które posłużą później do sparodiowania słynnej sekwencji na dziobie z Titanica) oraz mała chatka pełniąca funkcję kokpitu i wejścia pod pokład, którą wilk z bajki mógłby zdmuchnąć, jeśli nie za pierwszym, to na pewno za drugim razem. Szkoda w tym przypadku byłoby tylko książek stojących na półkach zdobiących fasadę tej siermiężnej konstrukcji.
Nad głowami zawisł baldachim z rybackich sieci, wypełniony ogromną liczbą plastikowych butelek i innych „oceanicznych intruzów” ze sztucznego tworzywa. Obok, na podłodze, ustawiono olbrzymi wentylator, który kilkakrotnie uruchamiany w trakcie spektaklu będzie swoim szumem skutecznie zagłuszał wypowiedzi pasażerów i pasażerek.
Spektakl rozpoczyna się od gwałtownego podmuchu powietrza i okrzyku Kapitana: „Westnordwest!”. Grający go Rafał Kossowski, który w grubym, wełnianym swetrze przypomina nieco Hemingwaya, wypowiada tę kwestię zgodnie z literackim pierwowzorem. Wymyślona przez Bernharda sytuacja dramaturgiczna wygląda następująco: starzejący się filozof, u szczytu sławy, wyrusza do Ameryki, gdzie Uniwersytet Columbia ma nadać mu tytuł doktora honoris causa. W rzeczywistości jednak do wyprawy skłoniło go coś zupełnie innego – przekonanie, że właśnie w Nowym Świecie znajdzie najlepszych okulistów, którzy uratują jego wzrok. Towarzyszą mu żona, wierny sługa Ernst Ludwig oraz Fryderyk – papuga z gatunku Psittacus erithacus, oczko w głowie całej kompanii.
Bernhard, rzecz jasna, zmyśla. I to z rozmachem. Kant nigdy w życiu nie wyprawił się do Ameryki. W istocie – co przedstawienie obficie i z ironią wyśmiewa – z Królewca niemal się nie ruszał. Nie miał żony, ani tym bardziej papugi. Miał natomiast wiernego służącego, Martina Lampego, który – skoro już mowa o ptactwie – co rano ostrzył profesorowi gęsie pióra do pisania. Nie zmienia to jednak faktu, że uczestniczymy w swoistej fantasmagorii, w której obowiązuje zasada trafnie oddana słowami Artauda, przywołanymi przez Bernharda jako motto sztuki: „...to nie znaczy, że w teatrze należy pokazywać życie...”.
Austriacki dramatopisarz nie pokazuje. Nie pokazują też twórcy wałbrzyskiego spektaklu. Mnożą zgrzyty, nieporozumienia i paradoksy – nie tylko na poziomie wydarzeń, lecz również w najprostszych zachowaniach bohaterów. Niedorzeczne uwagi Kanta kierowane do żony w rodzaju „Tej zawiesistej zupy wczoraj wieczorem nie powinnaś była jeść” sąsiadują z urywkami tajemniczych filozoficznych kazań, powidokami dawnych wydarzeń, zwykłym bełkotem, a także niekończącym się potokiem błahych komentarzy i nic nieznaczących zastrzeżeń…
Znacie tę starą – spopularyzowaną nie bez udziału Kanta – myśl, że wraz z odejściem człowieka odchodzi cały świat? To idea, która gloryfikuje indywidualność i bezcenną wartość każdej osoby jako nośnika unikatowego spojrzenia na rzeczywistość. Bernhard zdaje się zadawać uzasadnione pytanie: a co się dzieje, gdy odchodzi taki człowiek jak Kant? Co, jeśli spojrzeć na statek – a raczej tratwę – jak na łódź Charona, a na wszystko, co dzieje się wokół, jak na przedśmiertną agonię wielkiego umysłu?
Bunt wobec nieuchronnego zaniku i rozpadu przepoczwarza profesora – niegdyś człowieka o wyrafinowanych manierach, nienagannej dyscyplinie i wyjątkowej dbałości o wygląd oraz rytuały codzienności – w rozkapryszone dziecko, które „nie znosi kminku w zupie kminkowej”. W dziwaka i ekscentryka, który z zasady czytuje gazety „sprzed co najmniej czterech tygodni”, ponieważ tylko one „nie wywołują już żadnego podniecenia”. W maniaka, który każe sprawdzać każde ziarenko, jakim karmi się jego papugę – najcenniejszego słuchacza i towarzysza. Wszystko i wszyscy wokół również zostają wciągnięci w ten wir – wykrzywiają się i przybierają groteskowe formy.
Uprzedzając możliwe pytania: nie, żeby czerpać przyjemność ze spektaklu, nie trzeba znać Krytyki czystego rozumu na wyrywki – ani żadnej z pozostałych dwóch Krytyk. Nie trzeba też posiadać szczególnej wiedzy filozoficznej. Wystarczy wiedzieć, że Leibniz to nie tylko herbatniki maślane.
Tym bardziej nie potrzeba żadnych przygotowań, by rozkoszować się trzema znakomitymi kreacjami aktorskimi: Agnieszki Kwietniewskiej, która zdaje się użyczać swojego ciała nawiedzającemu ją duchowi Immanuela Kanta; Kingi Świeściak jako Pani Kant; oraz Urszuli Gryczewskiej, która w pewnym momencie całkowicie kradnie kolegom i koleżankom show, popisowo wcielając się w egzaltowaną Milionerkę. Postać ta, choć przerysowana i farsowa, zyskuje niespodziewany wdzięk dzięki niesłabnącej energii aktorki. Jej opowieści o planach wydobycia Titanica – bo „razem z Titanikiem utonęła jej babka, a razem z babką cała rodzinna biżuteria” – oraz demonstracja możliwości sztucznej rzepki kolanowej bawią niektórych do łez.
Finał przynosi długą scenę zbiorową. Jutro statek ma dobić do lądu – wydarzenie to zostaje uświęcone zabawą z lampionami. Światło przygasa. Oprócz postaci nam już znanych pojawia się jeszcze kilka prominentów: Kardynał (Wojciech Świeściak), który – zdaniem Milionerki – byłby „przypięknym papieżem” oraz mocno podpity Kolekcjoner (Michał Kosela), który po chwili runie twarzą na podłogę i zaśnie. Rozmowy toczą się o wszystkim i o niczym. Atmosfera przypomina wspólne siedzenie przy ognisku. Jest w tym łut melancholii, łut nadziei. Rodzaj elegii na rzecz Europy, której za chwilę już nie będzie. A może już jej nie ma? Nigdy nie było?
Publiczność wstaje do oklasków. Ja też wstaję, choć robię to bardzo rzadko. Nie z odruchu, nie z zachwytu – raczej z wdzięczności. W zeszłym roku obchodziliśmy 300. rocznicę urodzin Kanta. Że był wielki – wie każdy. Dlaczego? Mało kto potrafi to wytłumaczyć. Nie wiem, czy wałbrzyski spektakl przybliży kogokolwiek do odpowiedzi. Nie wiem też, czy spodobałby się filozofowi z Królewca. Zresztą, to nieważne. Uczył przecież odwagi do samodzielnego myślenia. Skorzystajmy z tych nauk. Wałbrzyskie przedstawienie daje do tego doskonałą okazję.
<p class="text-align-right">23-04-2025</p>
Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu
Thomas Bernhard
Immanuel Kant
Przekład: Jacek St. Buras
Reżyseria: Agnieszka Olsten
Scenografia: Józef Gałązka
Kostiumy: Marek Adamski
Muzyka: Aleksandra Gryka, Rafał Stachowiak
Reżyseria świateł: Robert Mleczko
Inspicjentka: Iwona Skiba
Obsada: Mateusz Flis, Urszula Gryczewska, Michał Kosela, Rafał Kosowski, Agnieszka Kwietniewska (gościnnie), Kinga Świeściak, Wojciech Świeściak
Premiera: 27 marca 2025, Scena Kameralna
Immanuel Kant, reż. Agnieszka Olsten, Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu
Oglądasz zdjęcie 4 z 5