Przeciw interpretacji i inne sprzeciwy
Susan Sontag w reż. Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana

fot. HAWA
Tytułuję swoją recenzję spektaklu Susan Sontag w reżyserii Mateusza Atmana i Agnieszki Jakimiak za jednym z najsłynniejszych esejów amerykańskiej intelektualistki i pisarki. Sontag nazywa w nim interpretację (między innymi) „wyczerpywaniem świata”; „odwetem intelektu na sztuce”; aktem wynikającym z „brutalności i pogardy wobec tego, co jawnie widoczne”. W 1964 roku Sontag w swoim eseju wyrażała wobec interpretacji sztuki szereg zastrzeżeń, a pasja, która wciąż przebija z jej krytyki, sugeruje, że stawka dotyczyła czegoś więcej niż tylko zduszania kolejnych dzieł intelektualnym dyskursem. Chodziło o uprawianą w tamtym czasie politykę wrażliwości wartościującej treść ponad wrażenia zmysłowe i o model kultury wymazujący tę część ludzkiego doświadczenia, która nie daje się łatwo poddać władzy słowa.
W 2024 roku, kiedy premierę miał olsztyński spektakl, Sontag była już martwa od dwudziestu lat, a od co najmniej trzydziestu nosiła status ikony zachodniej kultury. Jej życie i wizerunek przestały należeć do niej samej, stały się materiałem do interpretacji. Trudno domniemywać, co by powiedziała na taki obrót spraw, można jednak zadawać pojawiającym się interpretacjom jej biografii te same pytania, które ona zadawała interpretacjom dzieł sztuki. A traktowała je nie jako „działania umysłu usytuowanego w jakimś bezczasowym przestworze możliwości” – a więc umysłu zdolnego do dotarcia do absolutnej i uniwersalnej prawdy o rzeczywistości – ale coś, co „samo musi podlegać ocenie w ramach historycznego rozumienia ludzkiej świadomości”, bo jest kształtowane przez określoną perspektywę i uwikłane w partykularne interesy.
Formalnym fundamentem spektaklu jest wykorzystanie rozmaitych fotografii Sontag do opowiedzenia o pewnych fragmentach i aspektach jej biografii. Zdjęcia wyświetlają się na ekranach tworzących dwa boki sceny (scenografię zaprojektowała Anna Met), a elementy procesu fotografowania – zastyganie w stopklatce, ciemność rozświetlona nagłym błyskiem lampy – stały się częścią ruchowej (choreografia Any Szopy) i wizualnej (światła Met i Jakimiak) warstwy przedstawienia. Oglądamy sceny oparte na odtworzeniu sytuacji towarzyskich, w których uczestniczyła Sontag, eksplorując gejowskie bary i spędzając czas na erotyczno-narkotykowych zabawach ze swoimi przyjaciółmi; mniej lub bardziej przeintelektualizowane rozmowy i spory. Na scenie jest dużo papierosowego dymu i performowania seksualnej swobody. Trudno pozbyć się wrażenia, że wizerunek kontrkultury lat sześćdziesiątych funkcjonuje w spektaklu jak wyidealizowany fetysz, który generuje nie oburzenie, a nostalgię. Klisza pęka w momencie, kiedy Ana Szopa wykonuje swój odważny i zabawny, erotyczny i obsceniczny performans ruchowy. Autonomia tego performansu, jego nieprzystawalność do części przedstawienia opartych na narracji werbalnej, paradoksalnie w najciekawszy sposób problematyzuje dziedzictwo Sontag – jej spostrzeżenia dotyczące erotyki, kampu i przekroczenia. Jest tym ciekawsze, że działanie osoby performerskiej odnosi się przede wszystkim do publiczności zgromadzonej tu i teraz – jej przyzwyczajeń i granic – a nie konstruktów takich jak biografia Sontag, historia seksualności czy normy obyczajowe.
Na poziomie ideologicznym spektakl opiera się zaś na geście interpretacji życia pisarki w kontekście jej seksualności i ukrywanej lesbijskiej tożsamości. W interpretacji Atmana i Jakimiak romanse i związki Sontag z mężczyznami wynikały z chęci wyparcia lesbijskiej tożsamości (a nie np. chęci realizowania pożądania biseksualnego, o którego marginalizacji w dyskursie na temat osób LGBT+ nie wspomina się w spektaklu). Jej zaangażowanie na rzecz ludności Sarajewa zostaje przedstawione jako strategia odwrócenia się od ofiar epidemii AIDS w Stanach. A nieobecność na wernisażu Roberta Mapplethorpe’a jako wyraz lęku przed byciem skojarzoną ze środowiskiem nowojorskich homoseksualistów. W jednej ze scen postać Sontag (grana przez Milenę Gauer) mówi wprost, że dziennikarze nie mają prawa pisać o charakterze jej związku z fotografką Annie Leibovitz, którą również widzimy na scenie (w interpretacji Agnieszki Gizy-Gradowskiej). Kwestia ta pada w spektaklu, ale postać Sontag jest w nim do tego stopnia podporządkowana interpretacji twórców i twórczyń, że ten sprzeciw staje się kolejnym argumentem przeciwko niej samej. Oni mają władzę orzekania o rzeczywistości, a Sontag jest po prostu marionetką skonstruowaną po to, żeby dostarczyć publiczności ich, słuszny przecież, komunikat. I jako postać-marionetka nie jest w stanie sprzeciwić się uzurpacji dokonywanej na jej biografii, nie może stawić oporu byciu nazywaną za pomocą kategorii, której nie chciała wobec siebie zaakceptować.
Wiem, że z przyjęcia określonej tożsamości (która jest również pewną etykietką) – np. tożsamości lesbijki – można czerpać siłę. Można się za jej pomocą sprzeciwiać mechanizmom i słowom opresji, można ją wykorzystać do stworzenia swojego „ja” w jego najpiękniejszych i najbardziej nieustraszonych aspektach. I jednocześnie jestem przekonana, że kiedy tę tożsamość, tę etykietkę, wmusza się komuś w imię lepszej sprawy, to dochodzi do przekroczenia, które nie ma nic wspólnego z emancypacją. Unikanie identyfikacji z lesbijską tożsamością nie musi wynikać ze strachu, tchórzostwa czy zinternalizowanej homofobii. Ten unik, zwłaszcza jeśli jest powtarzany na przestrzeni lat, może mieć przyczynę w głębokim poczucia rozdźwięku między tym, jak odczuwa się, praktykuje i performuje własną seksualność, a tym, jakie istnieją dostępne kategorie jej opisu. Zwłaszcza że kategorie te nigdy nie pochodzą od samego podmiotu, zawsze są wobec niego uprzednie, a często w ich historie wpisana jest przemoc instytucjonalna, medyczna i symboliczna. W tym kontekście Susan Sontag – w jednoznaczności z jaką twórcy wypowiadają się o tytułowej bohaterce – jest spektaklem świetnie odpowiadającym na potrzeby konserwatywnej publiczności. A to dlatego, że potrząsanie pięściami w stronę ludzi biorących udział w paradach równości i wykrzykiwanie nienawistnych haseł pod adresem mniejszości jest tylko jedną z twarzy konserwatyzmu. Inną jego twarzą, zdecydowanie łatwiej umykającą uwadze, jest niezgoda na ambiwalencję, dążenie do jednoznacznego nazywania zjawisk, tak jakby kategorie związane z płcią i seksualnością były czysto deskryptywne, nieuwikłane w przemoc normatywności.
Queer jako polityka tożsamości realizuje się poprzez wolność decydowania o sobie, ale również poprzez praktykowanie oporu wobec pochodzących z zewnątrz kategoryzacji. Z takim wydaniem queerowości również mamy do czynienia w spektaklu. Jego wyrazem jest poprzedzająca finał scena coming outu Macieja Cymorka, który opowiada publiczności o sobie na własnych – mam nadzieję – warunkach. I wydaje się, że konstrukcja postaci Sontag jako osoby słabej, zawstydzonej i utwierdzającej status quo pracuje również na to, żeby wystąpienie Cymorka wzmocnić i afirmować. Zduszenie własnego głosu Sontag w spektaklu, podporządkowanie jej narracji twórców i twórczyń, wydaje się być ofiarą, której złożenie jest konieczne do tego, żeby można było zbudować opowieść o lepszej przyszłości osób queer. A że ofiara ta zostaje złożona z osoby queerowej właśnie? Cóż – Susan musi pozostawać do usług.
Susan Sontag od kilku miesięcy robi karierę w mediach społecznościowych, gdzie kolejne osoby ze środowiska teatralnego polecają sobie ten spektakl, chwaląc go za to, jak jest poruszający, energetyczny i odważny. Być może przewaga liczbowa komentarzy w mediach społecznościowych nad recenzjami wynika z tego, że twórcy umieścili na stronie teatru prośbę do osób piszących o unikanie spoilerów. Prośba ta może wynikać z chęci zapewnienia publiczności „czystego” (pozbawionego skazy cudzej interpretacji?) doświadczenia spektaklu, wątpię jednak, by osoba sięgająca po recenzję miała nadzieję nie dowiedzieć się o nim zbyt wiele. Jest ona jednak również miękkim aktem cenzury, próbą wyłączenia spektaklu z mechanizmów komentowania, spierania się i sprzeciwu, właściwych sferze publicznej. A uważam, że jest się o co spierać. Spektakl Atmana i Jakimiak chce służyć sprawie emancypacji osób queerowych, poszerzania pola wyobraźni dotyczącej tego, w jaki sposób możemy żyć ze sobą, kochać się, tworzyć wspólnoty. A żeby wykonać działanie na rzecz tej sprawy, twórcy posługują się biografią kobiety, Żydówki, osoby pozostającej – o czym wiemy z jej dzienników i dotyczących jej życia opracowań biograficznych – w związkach zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Posługują się jej biografią także w tym względzie, że oskarżają ją o brak odwagi; zinternalizowaną homofobię; ranienie kobiety, z którą pozostawała w bliskiej relacji; zaniechania w działaniu na rzecz środowisk LGBT+. W Susan Sontag zdecydowanie więcej usłyszymy o winie tytułowej bohaterki niż o wpływie Kościoła, konserwatywnych polityków i patriarchalnego, męskocentrycznego społeczeństwa na życie osób queerowych.
Susan Sontag z pewnością jest spektaklem emocjonującym. We mnie wywołała przede wszystkim wielki głód takich opowieści, w których osoba, o której się opowiada, nie przestaje należeć do siebie samej. Takich, w których perspektywa polityczna, genderowa czy seksualna, którą decydują się przyjąć opowiadający, nie zmiata jej z miejsca, w którym znalazła się z wyboru albo konieczności.
19-02-2025
Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie
Susan Sontag
Scenariusz, reżyseria: Mateusz Atman, Agnieszka Jakimiak
Scenografia, kostiumy: Anna Met
Światło: Agnieszka Jakimiak, Anna Met
Muzyka: Rafał Ryterski
Choreografia: Ana Szopa
Wideo: Mateusz Atman
Konsultacja scen intymnych: Aleksandra Osowicz
Obsada: Maciej Cymorek, Milena Gauer, Agnieszka Giza-Gradowska, Marta Markowicz, Ana Szopa (gościnnie)
Premiera: 18 października 2024
Susan Sontag w reż. Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana
Oglądasz zdjęcie 4 z 5