O teatrze telewizji, czyli ktoś powiedział, że kiedyś było fajnie
Zabieram się do pisania tego tekstu z lękiem, bo temat jest złożony a sprawa istotna.
Nie chcę też, aby ktokolwiek z twórców, którzy podjęli to wyzwanie (czyli realizację teatru telewizji „na żywo”), poczuł się zaatakowany czy skrytykowany. Po prostu – mówiąc językiem sztuki wojny – dobrze wiem, że decyzja podjęta na szczeblu strategicznym jest prawie nie do odwrócenia na szczeblu taktycznym.
Otóż moja podstawowa teza brzmi: teatr telewizji jako forma przeniesienia „na żywo” spektaklu z teatru jest formą z konieczności ułomną. Co więcej – widzów świadomych nie wciąga, a widzów nieświadomych irytuje.
Oczywiście czym innym są przeniesienia oper z Metropolitan czy La Scali, mistrzowskich baletów Batsheva Theater czy innych klasyków tańca współczesnego, gdzie rola proporcji dźwięku do obrazu jest inna, a wielbiciele otrzymują dzieło nagrane lub transmitowane, niedostępne w żaden inny sposób .A zatem choć to erzatz, to jednak kuszący i sam maniacko odwiedzam kanał Mezzo, bo oferta muzyki klasycznej i informacja o nowych odkryciach w scenografii i teatrach ruchu jest cenna i inspirująca.
Jednak argumentacja, że „na żywo jest zupełnie inaczej” ma sens w przypadku meczu sportowego lub reakcji polityka na niespodziewaną wieść, że właśnie przegrał wybory. W przypadku spektaklu teatru telewizji większego sensu nie ma.
Owszem, był taki czas, gdy ludzie zasiadali przed małymi czarno-białymi ekranikami i jednoczyli się w wielki, wielomilionowy organizm, który oglądał „na żywo” zdarzenie niepowtarzalne. (Przynajmniej do czasu, kiedy wymyślono telerecording.)
Ewolucja narzędzi następowała jednak błyskawicznie, a język komunikacji się zmieniał.
Teatr Telewizji, przynajmniej w polskim wydaniu, miał szczęście. Kutz, Wajda, Hanuszkiewicz, Hubner, Swinarski, Kieślowski (także Lupa!) odkrywali nowe możliwości i śmiało eksperymentowali z formami specyficznymi dla rodzącego się nowego gatunku. Odrębnego gatunku. Gatunku mówiącego swoim własnym językiem. Używającego własnych narzędzi. Kolejne pokolenia (patrz „Teatroteka”) odkrywały i proponowały nowe elementy i chwyty wykorzystujące specyficzne możliwości studia lub hali, czasem pleneru, czasem wnętrz naturalnych.
Od razu powiedzmy, że możliwości ograniczone i ograniczane.
Nie było mowy o rozmachu filmów fabularnych czy nawet seriali, coraz częściej żądano zmniejszenia budżetu na scenografię lub przeniesienia sztuki w tańsze przestrzenie. Niekiedy to przynosiło całkiem dobre rezultaty, wyzwalało pomysłowość, niekiedy kończyło się porażką.
Jednak zawsze sednem i centrum tej sztuki były umiejętności aktora.
Aktora, który – świadomy odrębnego zestawu narzędzi i środków wyrazu – nauczył się je wykorzystywać. Wiedział, kiedy ma zbliżenie, rozumiał, że może coś wyszeptać bez scenicznego podparcia przepony, dogadywał się z reżyserem co do konwencji i razem dawali odbiorcy formę, która nie będąc realizmem całkowitym, była zwykle realizmem komponowanym. Takim, w którym niemożliwe są brudnawe, przypadkowe kulisy za twarzą aktora. Takim, w którym pełny kontrplan, gdzie bohaterowie mogą patrzeć sobie w oczy, zastępuje pół-boczne, parateatralne ustawienia.
Człowiek mógł być obserwowany z wielką uwagą, a to, co Szekspir czy Mickiewicz mieli do powiedzenia, docierało nie przez paskudne, wymuszone płaskimi, scenicznymi sytuacjami kadry, a w kształcie przemyślanym, zamierzonym i skomponowanym.
Nie mówiąc o świetle na twarzach i w oczach, świetle wystudiowanym, często podnoszącym jakość obrazu na niebotyczne wyżyny.
Uciekano się do umowności, subtelnej ale wspomagającej przekaz (łatwiej zrozumieć, co mam na myśli, gdy się obejrzy Walizkę Małgorzaty Sikorskiej Miszczuk w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego lub Zakład doświadczalny „Solidarność” w reżyserii Adama Sajnuka) i odważnie eksperymentowano z nowymi możliwościami typu green box, steadicam i rozmaite elektroniczne ingerencje w obraz.
Teatr Telewizji rozwijał się, zmieniał, poszukiwał.
Powrót do przeszłości jest, moim zdaniem, nie tylko niemożliwy, ale jest rodzajem uwstecznienia.
Rozumiem i doceniam decyzje reżyserów filmowych, gdy jakiś temat pragną opowiedzieć w czerni i bieli, nie rozumiem, po co zachęcać reżyserów teatru telewizji, aby „lecieli” ze spektaklem w rytmie półtoragodzinnej całości, skoro mogliby przy pomocy montażu i lepszego ustawienia kamer opowiedzieć swoją historię znacznie lepiej, atrakcyjniej, czytelniej i w zgodzie z wypracowanymi wcześniej konwencjami. „Reportaż” z teatru to forma możliwa, ale ograniczająca w sposób absurdalny i okaleczający. Rozsądnym wielbicielom sztuki teatralnej i teatru telewizji w szczególności radzę unikać stanowiska, że „na żywo” jest lepiej. Złudzenie, szkodliwe złudzenie. Wydarzenie „na żywo” jest może nieco łatwiejsze do zareklamowania, ale jeśli chodzi o efekt artystyczny, raczej będzie słabsze.
Jedyna rzecz z dawnych lat, którą chętnie bym przywrócił, to przedmowa przed spektaklem teatralnym wprowadzająca widza w historię dzieła – jeśli klasyczne, lub w źródła wyboru – jeśli współczesne.
Namawianie widza, aby obejrzał teatr telewizji, przy pomocy reklamy ukazującej tatusia grożącego palcem synkowi, który żartobliwie pyta o bileciki, nie wydaje mi się najlepszą zachętą. Że niby taniej ale za to w rodzinie? Hmm… naprawdę tylko tak widzimy potencjalnego odbiorcę teatru telewizji?
Widzę i wspominam Stefana Treugutta, wspaniałego teatrologa, teatrologa kochającego teatr całym sercem (to nie jest reguła) mówiącego: „Czym jest sumienie? Czy można je oszukać? Czy drugi człowiek jest dla nas pretekstem czy nadzieją? Czy czasem, oskarżając innych, nie dostrzegamy belki we własnym oku?”
Ech, to były czasy.
04-10-2023
Oglądasz zdjęcie 4 z 5