O piwie
Z robotą w ogrodzie jest jak książkami. Im więcej lektur, tym szybciej rośnie stosik do przeczytania.
Wszystkiemu winne jest planowanie. To zrobię dzisiaj, to jutro, to do końca sezonu. A przecież gdybym niczego nie planował, niczego sobie nie obiecywał, to bym nie miał żadnej obsuwy, żadnego zawału. To proste. Carpe diem!
To zupełnie nie takie proste. Bo chociaż wiem, że nadmierna precyzja planowania może być przyczyną wielu chorób, to ja uwielbiam planować. Dla ścisłości, planować prace w ogrodzie i następne lektury, a potem się w nie zanurzać. Bo to właśnie stanowi doskonałe, filozoficznie uzasadnialne, błogosławione alibi dla nieplanowania, odsuwania od siebie i przeciągania terminów Wszystkich Ważnych Powinności, które wyją, zawodzą i miauczą.
W tym sezonie, plan docelowy obejmuje dokończenie układania z płaskich kamieni wąskiej ścieżki biegnącej ze skalniaka na pagórku w stronę rosarium. Jakieś trzydzieści metrów. Jest już połowa sierpnia, a udało się zaledwie wykopać korytko na górnym odcinku. Nie z lenistwa. Sezon zacząłem w marcu, a latem jestem tu prawie codzienne. Tak więc plan nie tyle „obejmuje”, a coraz bardziej „obejmował” układanie kamiennej dróżki. Bo wchodzą prace bieżące. Nie wiadomo w co ręce włożyć, jak to się kiedyś mawiało. Dajmy na to: zielone kożuchy mszyc oblazły róże, a buczek Tricolor (taki, co ma listki purprowo-różowo-białe) ledwo zipie oblepiony klejącą watką. Duże buki dają sobie z tym radę, małym trzeba pomagać. Więc robota sama się wybiera. Żeby opryskanie róż miało sens, trzeba wcześniej wejść z sekatorem, usunąć dziczki, wypielić. Dzień z głowy. Jak ktoś dostanie nagrodę Nobla albo ogłoszą do Nike, to piramidka się podwyższa. Nominacji wszystkich nie czytam, raczej wybiórczo. Niektóre znam wcześniej. Bawię się wtedy w jurora i jestem obrażony, gdy werdykt jest nie po mojej myśli. Czasem zachwycony, gdy dopiero werdykt skłania do lektury. Kajś Zbigniewa Rokity, dla przykładu.
Noblistka Annie Ernaux przyczyniła się dodatkowo do budowy piramidki, bo po przeczytaniu obu tytułów świeżo wydanych przez Wydawnictwo Czarne i po zaskakującej dawce żółciowego tonu, łatwej pretensji do świata, cepowatej lewicowości, o której całkiem serio myślałem chwilami, że to jakaś okrutna satyra na paryski zbawix, natychmiast musiałem rzucić się w świat inny, kompletnie nieprzystający. Może trochę zmyślam kolejność, ale gdzieś w tej czasowej okolicy odkurzałem rasowego Kazimierza Brandysa i jego Rondo, Wariacje pocztowe i najwcześniejsze Listy do Pani Z.
Tak. Bo idzie się z rana po ogrodzie z planem, że dziś zacznie się szykować miejsce pod nową letnią rabatę z bylinami. Budleje, ostróżki, naparstnice, jeżówki, floksy, rudbekie i dziesiątki innych. Idzie się, idzie, a tu leży maklura. Maklura to po naszemu żółtnica pomarańczowa, co rodzi niezwykłe owoce (niestety niejadalne), wyglądające jak piłki tenisowe. Trochę ciernista cholera. Więc maklura leży jak długa. Miała płytkie korzenie, a wyrosła zbyt bujnie. Wszystko dookoła stoi i rośnie, a ta leży i jeszcze przygniata początkującą lipę amurską. Więc odkładam robotę z rabatą i dalej odratowywać lipkę. Maklura wzięła się w moim ogrodzie z Budapesztu. Ściśle rzecz biorąc, tam zobaczyłem ją pierwszy raz, rosnącą w małym parku. Tam też odkryłem istnienie jesionu mannowego i kolkwicji. Więc one są już dla mnie na zawsze węgierskie. Są czymś bogatszym niż nazwa botaniczna oraz pień z liśćmi. Od mojego przewodnika dowiedziałem się, że ten mały budapeszteński park albo miejsce tuż obok to teren Chłopców z Placu Broni, a przy okazji nazwisko noblisty Imre Kertesza oznacza po prostu „ogród”. Może dlatego innym razem, w Rumunii, stanąłem z żoną w małym miasteczku przy granicy z Ukrainą przed narożnym parterowym domkiem jego dzieciństwa. Zakurzonym w letnim upale. Miasteczko to jest znane jednak bardziej nie z historii Holokaustu, a makabrycznego więzienia rumuńskiego komunizmu. W ten sposób dryfuje mi myśl w ogrodzie i robota w nim.
Na początku nie było żadnego ogrodu, tylko szarogęsiłem się u teścia, w jego sadzie czereśniowym, i dosadzałem co popadnie w wolnych miejscach, tak tylko, aby mógł przejechać traktorem wzdłuż rzędów. Wtedy miałem blade pojęcie o istnieniu wielkich szkółek z zasobami niczym Biblioteka Narodowa. Mówię teściowi, że lipę bym między te czereśnie wsadził. Taką od Kochanowskiego, drobnolistną. Tilia cordata. To pierwsza łacińska nazwa drzewa, którą zapamiętałem jeszcze w młodości. A on następnego dnia przyjeżdża z badylem w worku, że mu chłop za dychę w zagajniku ukopał. Lipa okazała się czeremchą, która rośnie do dzisiaj w towarzystwie trzech innych gatunków czeremch. Stopniowo coraz lepsza orientacja i tak nie skutkowała konsekwencją w wyborach. Była mieszanką kolekcjonerskich ambicji, ulegania chwilowym szajbom w stylu: tylko trzmieliny! Albo: tylko jarzębiny! Lecz przede wszystkim była rezultatem wielu bezpośrednich spotkań w ogrodach botanicznych albo jak to w Budapeszcie, albo przy jakiejś polnej drodze. Słowem, od Sasa do Lasa.
Jeszcze jedno wspomnienie, do którego dotąd żonie, a zwłaszcza teściowi się nie przyznałem. Kiedy już zacząłem snuć imperialne plany ogrodnicze, a to znaczyło stopniową wycinkę czereśni, zakłócanie regulaności sadu, potrzebę kręcenia traktorem coraz ostrzejszych slalomów, negocjowałem z teściem kolejne roboty dla piły mechanicznej. – Nie, te to jeszcze zostaw, tamte mogą iść – powiadał. A ja miałem myśli niczym Goneryla z Reganą: Ojcze, stu żołnierzy w orszaku? Nie wystarczy pięćdziesięciu? Dwudziestu? Po co choćby jeden?
O tych wyborach nowych nasadzeń mówię w czasie przeszłym, bo już teraz nie sadzę, nie mam gdzie. To jest gorzkie, ale i ulga. Z czytelnictwem trochę inaczej. Nie powiem głowie, że już się zapełniła. Jakiś czas temu myślę sobie: wyznacz sobie chłopie plan: czytaj samych noblistów, będziesz miał przynajmniej jakąś generalną orientację, a nowości i tak same wejdą w ręce. Posadź drzewa re-pre-zen-ta-tyw-ne. No dobra. To czytam.
Ale idzie jak z tą lipą. Kiedy już posadziłem drobnolistnego Kochanowskiego, to lipa wielkolistna platyphyllos się pyta – a ja to pies? A gdzie lipa srebrzysta, lipa Henry’ego, amerykańska, Miquela? A poza tym to nie jest tak po prostu – posadzić i już. O każdej można opowiedzieć jakąś historię. Ale botanicznie rzecz biorąc, po posadzeniu trzeba czekać latami, aż lipy zaczną kwitnąć i pachnieć. U mnie dopiero zaczynają. Japońska zmarniała. Amurską odratowałem spod naporu przewróconej maklury. Lipiec jest orgią brzęczenia i woni. W zależności od gatunku mają różne pory kwitnienia. Więc to nie jeden akord, ale całe arpeggio! Co roku badam lipkę wonną insularis, czy już, czy jeszcze nie, bo sądząc z nazwy, to jak powinna pachnieć?
Przeczytaj przynajmniej noblistów. Łatwo powiedzieć. Bo to nie jest tak po prostu zaliczyć i „aha”. Weźmy takiego Faulknera. Słyszałem, a nie czytałem. Od studenckich czasów kiwałem tylko głową, że niby coś kojarzę. Udałem się więc na południe USA u początku XX wieku. Cóż to za podróż! Jakie mroki, duchota, gorzki (przepraszam za słowo) postbiblijny wymiar Absalomie, Absalomie...! Jaka przyjemność wysiłku przedzierania się przez gęste, czasem stronicowe zdania. A potem z górki na pazurki, lekka jak piórko, awanturnicza, dowcipna i chłopacka książeczka napisana na starość – Koniokrady! Ale już w trakcie tej lektury, tak jak z lipami i reprezentatywnością, pojawiła się Toni Morrison, też noblistka, ale nie z noblowskiego klucza, a z niewolniczego Południa, pisząca o tym samym miejscu, ale z odwrotnej perspektywy – nie Białego Pana, a Czarnego Niewolnika. Pisarsko to córka, a raczej wnuczka Faulknera. Zdaje się, że nawet wykładała o nim na uniwersytecie. Pieśń Salomonowa i Umiłowana, którą poprzedza dedykacja Sześćdziesięciu milionom, bo taką liczbę ludzi objęło niewolnictwo. Więc z tym czytaniem, to nie jest tak prosto. To nie jest sprawa techniczna. Tak jak sadzenie drzew nie jest sprawą ani techniczną, ani kolekcjonerską. Najbardziej niebieskie oko, pierwsza jej powieść, leży przygnieciona w oczekiwaniu.
A jeszcze, żeby skomplikować. Miałem szczęście, że trafiłem na te długie zdania Absalomie, Absalomie... po przygodzie z Jesienią patriarchy Marqueza. Cóż to dopiero za brawura! Zdania kilometrowe. Wszystko się w nich zgadza muzycznie i znaczeniowo co do joty. Żadne tam strumienie świadomości. Matematyka. Ksiądz Vivaldi z Mozartem grają w zadymionym klubie jazzowym. Horror i kolor. Jakie okrucieństwo, absurd, dowcip. Tempo takie, że trzeba było odkładać po paru zaledwie stronach, żeby nabrać tchu. A swoją drogą, to tłumacz Carlos Marodan jest geniuszem. Po prostu.
Nie mam w ogrodzie żadnego drzewa ani krzewu „byle jakiego”. Wszystkie mają swoje imię, za każdym stoi jakaś historia, jakiś Budapeszt, jakaś okoliczność. Czasem trochę mi żal, że kiedy umrę, to one, przynajmniej część z nich, staną się byle jakie. Że sosny pospolite, spod których z mozołem zbieram obłamane konary, zgrabiam ich szyszki ze ścieżek, że one staną się takie zupełnie pospolite. Sosna Watereri, sosny rumelijskie (moje ciche ulubienice), sosny Armanda, sosna żółta ponderosa, himalajska, sosna Drath, sosna limba czy nawet sosny czarne – one wszystkie dadzą sobie radę z tej racji, że nie są... pospolite. Mają po trzy albo po pięć igieł w pęczku, wielkie szyszki albo niebieskawą barwę, szczególny pokrój. Kiedyś, stojąc pod jedną taką pospolitą, usłyszałem nad sobą dzięcioła. Niziutko. Kiedy podniosłem głowę, schował się skubany-stukany za pniem. Ja ostrożnie też na drugą stronę. On hyc, na tych swoich szponach trochę wyżej i za pień. I tak w kółko. W końcu wlazł tak wysoko, że już nie mogłem go dostrzec i tylko słyszałem. Więc ta sosna nie jest pospolita. Więc nie czytam tylko noblistów. Ale wybieram raczej poważne, rasowe. Takie, które traktują mnie poważnie, bo i ja staram się je tak traktować. To nie oznacza od razu zmarszczki na bardzo wysokim czole. Po prostu przeżywam, uczestniczę w opowiadanych historiach, teleportuję się, jestem ciekaw, co będzie dalej. Po prostu. To jest narkotyczne. Nie musi mnie od razu rzucać na kolana jak kwitnący tulipanowiec czy majowe magnolie. Parczelina ma swój sens. Unikam w ogrodzie spektakularnych odmian roślin wyhodowanych w renomowanych szkółkach, o liściach w prążki, choć i tu parę razy uległem. Tricolor. Ostrożność bierze się z tego, jak już zacznę czytać, staram się być lojalny i odbyć podróż do końca. Ale zdarzyło mi się niedawno ciepnąć nominowaną książką na początku drugiej stronicy. Chętnie godzę się na wysiłek śledzenia powikłanej fabuły albo jej szczątków, albo literackiej gry, kiedy mam poczucie, że jestem prowadzony ku sprawie ważniejszej niż osoba samego autora, jego erudycja, błyskotliwa inteligencja czy lekkość pióra. Takim noblowskim rozczarowaniem jest Saul Bellow, a takim zachwytem sąsiad, ale nie-noblista Philip Roth.
Jeszcze o sośnie pospolitej, topoli białej, tarninie, jodle pospolitej, klonie jaworze, grabie zwyczajnym i tym podobnym oczywistościom. Buka tu nie wymieniam, bo od zawsze był dla mnie królem drzew, choć Fagus sylvatica w polszczyźnie to też buk pospolity albo zwyczajny. Otóż musiałem się nasadzić wielu egzotycznych rarytasów, żeby odkryć i docenić lokalsów. Inna rzecz, że niewiele szkółek oraz sklepów ogrodniczych zajmuje się takim towarem. To dokładnie tak, jak z Chłopami Reymonta albo Panem Tadeuszem. Na Reymonta trafiłem, zdaje się, z klucza noblowskiego. Jakie antyczne story! Jaki timing! Jaka skala! Jaka psychologia i znajomość życia! Jak bardzo Reymont nie wpisuje się w jakiekolwiek szkolne klisze, o ponurym idiotyzmie Czarnka nie mówiąc. Francuzi mają małomiasteczkową Panią Bovary, a tu chłopska Jagna. Z rozpędu czeka na stosiku Ziemia obiecana, bo Andrzej Wajda zrobił wielki film, ale coś do przeczytania musiało jeszcze zostać. Prusa podpowiedziała mi Olga Tokarczuk swoim esejem Lalka i perła. Kornela Filipowicza podpowiedziała Wisława Szymborska. Więc to czytanie noblistów nie jest takie głupie, bo dobrze podpowiadają. Bo trafi się na lokalną topolę białą, która ani się człowiek obejrzał, a zaczyna już górować nad ogrodem.
Czasem uda mi się wrócić do krótkoterminowego planu. Robota z rabatą przeciągnęła się z trzech dni do tygodnia, ale skończyłem. Robota polegała na wyrywaniu widłami kawałka po kawałku zachwaszczonej ziemi i wybieraniu korzonków. Trzeba to robić starannie, żeby białe lub żółtawe niteczki (pokrzywa) nie wypuściły zielonego od razu, tylko dajmy na to po miesiącu, dwóch. Tak jak z lekturą. Nie ma co lecieć po łebkach i omijać opisy przyrody. Sprawdzam w googlach szczegóły. Oglądam przywoływane malarstwo, ile kopiejka miała groszy, jak wygląda mijany w książce kościół etc. O lipach prowadzących do Klasztoru Jasnogórskiego w Księgach Jakubowych już kiedyś wspominałem. Że w książce rosły i teraz rosną, bo sprawdziłem organoleptycznie. Nawet Macondo jest w detalu do szpiku realistyczne. A Baśń o wężowym sercu... Raka? Kiedy w finale bohaterowie wychodzą z podziemia, odpoczywają na łące, a z oddali słychać dudnienie pociągu. Cóż za olśniewający anachronizm!
Wspomniałem wyżej po cichu o upodobaniu do niektórych drzew. Do buka i sosny rumelijskiej, ale to nieprawda. Ulubione jest to, przed którym stoję, na które patrzę, którego właśnie dotykam. Temu lubieniu nie ujmuje niczego fakt, że za chwilę odwrócę głowę i spojrzę na inne drzewo. W gruncie rzeczy głupio byłoby mi przyznać przed innymi autorami, którym wyznawałem miłość, a także przed sobą, że ta czy tamten to owszem, ale dajmy na to, Isaac Bashevis Singer to już w ogóle. Singer akurat o poliamorii się rozpisywał, więc nie miałby kłopotów ze zrozumieniem.
Konkluzja brzmi następująco: odkąd przestałem pić piwo, czytelnictwo polepszyło się znacznie. Ogrodnictwo niekoniecznie - to znaczy, zapierdalam więcej, owszem, ale przez to z regeneracją gorzej i gorzej.
23-08-2023
Oglądasz zdjęcie 4 z 5