O dobrym dniu
Było tak. Śniadanie jak zwykle: kawa, papieros i „Wyborcza” na balkonie. Lubię każdą pogodę, ale tym razem musiałem lubić ją tuż powyżej zera, z zacinającym deszczem oraz z taką zawieruchą, że przygniatanie gazety słoikiem na pety i kubkiem z kawą nie skutkowało.
Potem pojechałem po kontener żarcia dla moich kotów. Nie dojechał, bo wysoka fala na Bałtyku uniemożliwiła wyładunek.
Potem zawiozłem do komisu gitarę, która ostała się po wyprowadzce syna. I tu dzień zaczynał buzować, jego soki jeszcze nie otwierały kwiatu, ale grudniowy pąk nabrzmiewał. Otóż gitary mi nie przyjęli. W ten sposób odebrałem po latach spóźnioną, ale pożyteczną ocenę z klasówy odbębnianej jeszcze w podstawówce lub w początkach gimnazjum swojego ojcostwa. Jeden z najbardziej upierdliwych przedmiotów polegał na trenowaniu powściągliwości w rzutowaniu na córki i synów ojcowskich niespełnionych ambicji oraz niezaleczonych kompleksów. Ludzie! Gitara była nówka sztuka, tyle co sam chwyciłem na niej przed laty C-dura i a-mola, lecz w komisie, po latach, pudło okazało się pęknięte. Pęknięte pewnie w trakcie którejś z tych rozpaczliwych, gimnazjalnych, synowskich domówek, kiedy rodzice wędrowali po bieszczadzkich połoninach…
Potem zadzwoniłem do żony, która logowała się na autostradzie z Poznania. Mężowie! Lepiej zadzwonić wcześniej i powiedzieć, że nic dzisiaj nie załatwiliście! To bardzo dobra rada. Pozwala wyjaśnić, że to, co miało się załatwić od tygodnia albo miesiąca, natrafia na obiektywne trudności!
To był bardzo dobry dzień, bo argumenty tego dobrego dnia były solidne. W rozmowie nie dało rady, tylko „cześć, cześć”, więc po kilku minutach na wygwizdowie przed mokotowskim komisem zmarzłem tak, że zamarzyłem o drugim śniadaniu, o drugiej kawie.
A była sobota, godzina jedenasta. Więc nie potem, ale natychmiast dzwonię do swojego kumpla, choć ośmielam się nazywać go przyjacielem, który loguje przecznicę dalej, że wpadam na kawę i czy idzie ze mną. A ten, że sorki, że ma próbę w Teerze, że interesujący projekt. A ja mu na to, że… pip…pip… artysta i mieszkaniec wieży z kości słoniowej. Ale to też było dobre, bo lubię skurczybyka jak jasna cholera i jak mówi, że poważna sprawa w teatrze, to poważna sprawa i lepiej dyskretnie trzymać kciuki.
Potem wlazłem do restauracyjki, która właśnie się otwierała, z prośbą o kawę na wynos. Spoko. W trakcie bulgotania maszyny zorientowałem się, że jestem w miejscu, o którym właśnie czytałem, że podają tu świetny rosół. Ponieważ to był dobry dzień, mówię gościowi, który bulgotał mleko do mojej kawy, że to musi być jego świetny dzień, skoro wczoraj chwalebnie napisano o jego rosole! Gościu spojrzał na mnie tak, jakbym oznajmił: „Jestem Kevin Spacey i gram w House of Cards”. Poczułem temperaturę jego reakcji siódmym, reżyserskim zmysłem i dla załagodzenia i uproszczenia dialogu dodałem, przechylając się nad kontuarem, z porozumiewawczym uśmiechem: „Idę tam, gdzie dzisiaj wszyscy zmierzają…”.
Chyba nie zostałem właściwie zrozumiany…
A poza tym, do licha ciężkiego, przecież nie wszyscy muszą mieć dobry dzień tego samego dnia…
Potem stanąłem na krawężniku jezdni przy Placu na Rozdrożu. W miejscu, gdzie nie było ani pasów, ani świateł. Stanąłem z chłopakiem ubranym elegancko, jego buty jaśniały czystością, płaszczyk dopięty, ogolenie świeże, okularki druciane, surowa fryzura, bez czapki. Wspólnie stoimy na krawężniku z intencją przekroczenia przepisów o ruchu drogowym. Samochody jadą ciągiem, nie ma jak przekroczyć. A my ewidentnie z intencją zmierzania tam, gdzie wszyscy zmierzają. Pod jeden adres. Wiec bujamy się w oczekiwaniu na jakąś chwilkę przerwy w samochodach, ja z plecaczkiem i laptopem, w którym drzemie obietnica popołudniowego dokończenia habilitacji o Hiobie, bujamy się, bujamy, więc zagaduję porozumiewawczo: „Ryzyk-fizyk?”.
Ale nie odśmiechnął się. A zaraz potem wypruliśmy przez ulicę, on szybciej, ja wolniej, ale w tym samym kierunku.
Potem pomyślałem sobie: i widzisz, fizjonomisto samomianowany… rutyniarzu zamknięty w schematach… Nie oceniaj! Nie oceniaj – to podstawa człowieka pobożnego! Nie oceniaj ludzi po wrażeniach jakichś pseudo coś tam. Poczucie humoru to sprawa intymna, różnie ludzie mają, różni ludzie idą, a ci, których rozpoznajesz, mają akurat próby w wieży z kości słoniowej.
Potem dzień rozkwitł na dobre. I dlatego mówię o nim, że był dobry.
Pierwszy raz spłakałem się, zbliżając do miejsca zbiórki. Z reżyserskiej rutyny staram się być punktualny, czyli przed czasem. Była 11.45. Sporo ludzi. Chyba dla wszystkich, którzy tam docierali, na wstępie najważniejsza była informacja, że w przekraczaniu jakiegoś swoistego obciachu nie są sami. To ulga. Obciach polega na wykonaniu gestu, który łączy strzeliste myśli z habilitacji o Hiobie z namiętnością albo z pamięcią namiętności, która, za przeproszeniem, narusza pudła gitar na gimnazjalnej domówce! Kilku świrusów wcześniej zamówiło piętrowy autobus bez dachu i postawiło głośniki. Z górnego pokładu usłyszałem w tym deszczu i wietrze grudniowym Imagine Lennona. I zacząłem pod okularami beczeć jak norka. Bo to był dobry dzień.
Nigdy nie myślałem i dalej nie myślę, że to moja piosenka, chociaż ma fajną melodię.
Imagine there’s no Heaven
It’s easy if you try
No hell below us
Above us only sky
Imagine all the people
Living for today
Myślę, że Piekło i Niebo nieuchronnie istnieje. Ale rozumiem też, że ta piosenka jest o marzeniu, aby wydobyć się poza ich ciasne definicje i żyć Teraz. I w tym sensie to bardzo, ale to bardzo pobożna piosenka.
Jan Klata w wywiadzie dla „Wyborczej” pyta ironicznie: „Kto jest gotów umierać za Palmę?” i ma na myśli – co najmniej – brak symbolicznego języka, którym mogłyby się posługiwać tabuny III RP. Zgadzam się z Klatą. Jednocześnie idę pod Trybunał Konstytucyjny w Warszawie w sobotnie południe 12 grudnia, a piździ niemiłosiernie, nasłuchuję ze zdziwieniem Johna Lennona i mam w dupie, czy to jest mój język symboliczny. Wiem, że wydobywam się z okopów ironii, a w języku symbolicznym właśnie szturmuję nowe słowa.
Potem nadchodziło jeszcze więcej i więcej ludzi. Człowiek na szczęście nie jest wielkim bratem helikoptera TVN-u i nie widzi z góry, ale było ciasno jak cholera. Autobusowe głośniki bez sensu sprzęgały, laptop z Lennonem zawieszał się i nigdy nie dojechał do końca pierwszego refrenu. Nagłośnieniowo skuteczniejsza była dwudziestka nazioli ulokowana w ciągu ruchu pieszego. O tym, że z autobusu leciały przemówienia, dowiedziałem się później z telewizji, bo stałem kilometr dalej, w kulturalnym towarzystwie wszelkiego imaginarium rodem z Bruegla i Dudy-Gracza. Obok stały dzieci, psy, rowery i rowerzyści, wyzwolone starsze panie i starsi panowie, korpo, renciści, dredziarze, okularnicy od Ray-Bana i ci na receptę, maminsynki z mamusiami, kowboje i kowbojki, singielki i single, gendery, nonejmy wszelakie, hipsterka, skromnisie, peerel, fitnessy, akowcy i sanitariuszki wszelkiego nieszczęścia, pomysłodawcy i racjonalizatorki, strażacy, eleganciki, surwiwale, tapiry i panie bufetowe, bezglutenowcy, pryncypialni, złote rączki, psychiczne żydy i żydówy, instruktorzy BHP, optymistki, erasmusy, obcasiki, prywatna inicjatywa, tołstoje i dickensy, zdrowe rozsądki, ludzie po przejściach, przewodniczki po Puszczy Kampinoskiej, hydraulicy, nudziarze, pszczelarze, nalewkarze, ran-forest-rany, a nawet kilku wyrazistych kibiców Legii. Tałatajstwo kompletne. Od ’89 nie miałem takiego społecznego poczucia zadomowienia.
Stało się tak dobrą godzinę, zanim ruszyło. Ale nie nudno. Nie mogłem się napatrzeć na to ludziowisko. Miałem poczucie uczestnictwa w happeningu kilkudziesięciu tysięcy jakichś Złośliwych Dyziów, udziału w jakimś wyzwalającym żarcie, który w swym rozchwierutaniu odpalał najcelniejsze salwy. I jeśli brać na serio living for today Lennona, miałem poczucie udziału w happeningu, który już nigdy się nie powtórzy.
Potem zobaczyłem znowu tego surowo i elegancko ubranego chłopaka, z którym wspólnie przekraczaliśmy jezdnię i przepisy. Stał teraz w grupce dwudziestu nazioli i krzyczał: „Cała Polska z was się śmieje – komuniści i złodzieje!!!”. Tego dobrego dnia to jeszcze nie był przebój. Podjął go dopiero i wylansował dzień później Kaczyński oraz wicemarszałek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej, niejaki Brudziński, obdarzony lepszym wokalem.
Ten chłopak, schludnie ubrany, który później stał się współautorem ogólnopolskiego hitu, to była jedyna chwila w tym długim dobrym dniu, kiedy pomyślałem, że dzień nie jest najlepszy. Byłem rozczarowany swoim bingo. Rozczarowany potwierdzeniem własnych skojarzeń i klisz. Doprawdy nie chodzi o to, kto nosi jakie okulary. I czy ma wypastowane buty. Sprawy są głębsze i mroczniejsze. Dotyczą przeszłości. Tej, która dotyczy sposobu obecności mamy i taty, ale także spraw, które opisuje Andrzej Leder w książce Prześniona rewolucja, książce, której stałem się niewolnikiem, a właśnie o „wyzwoleniu niewolnictwa” opowiada (książkę polecam z całego serca). Doprawdy nie czułem się lepszy, nie czułem się lepszy, a tym bardziej mądrzejszy, kiedy mijał mnie wcześniej ten krótko ostrzyżony mężczyzna, a teraz ja go mijałem w pochodzie popaprańców mojej własnej maści.
Dopóki ten chłopak nie spuści mi wpierdolu, będę zastanawiał się nad jego dzieciństwem. Czy ktoś go przytulał? Może III RP go nie przytuliła? Jak i kto miał to zrobić? Dzięki Lederowi policzyłem własne pokolenia niewolnictwa. Wyszło mi zdumiewająco, że jestem dopiero pierwszym pokoleniem (rocznik 1960), które nie musiało brać w mordę od panów i nie musiało jebać Żydów i nie zajmowało mienia jednych i drugich. Bo ani jednych, ani drugich już wtedy nie było. Ja akurat dorastałem w mieniu poniemieckim, co w niczym nie upraszcza krajobrazu. Ale sprawy trwają od pokoleń, pamięć albo staranna niepamięć trwa przez wieki! Zdumiewające, że dopiero starszym panem będąc, uświadamiam sobie przenikającą siłę niedomówień w historii moich własnych rodziców i dziadków, która mogłaby stać się materią prawdziwie twórczej habilitacji, a w tym zrozumienia, skąd ten chłopak elegancko ubrany, w drucianych okularkach, krzyczy swoje, a ja swoje.
To wszystko do chwili, kiedy człowiek nie dostaje bęcków umysłowych, a zwłaszcza fizycznych. Ale jaka jest odległość od piosenki o jebaniu i kałachu Kukiza/Kaczyńskiego do zwyczajnego jebania i kałacha? Metaforyczna? Fizyczna?
Potem znów miałem ochotę beczeć, ale zawieszający się laptop na autobusie nie dawał szansy. Puszczali Dziwny jest świat Niemena, laptop dusił się, zawieszał, podskakiwał, więc Czesiek, jak nazywaliśmy go w liceum i konesersko ocenialiśmy po koncercie w opolskiej hali Gwardii, nie dawał rady, żeby wzbić się w słynne „nieeeeeeeee!”.
Potem, na chwilę, nawet słoneczko się przetarło.
A potem się szło tałatajsko, albo skakało, skandując: „Hop, hop, hop”. I to było dobre i dzień rozkwitał aż do zmierzchu.
23-12-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5