Misiowie puszyści
Więc okrążajmy samowar nasz
Samowar nasz samowar nasz
Więc okrążajmy samowar nasz
„Pomiędzy ideę / I rzeczywistość / Pomiędzy zamiar / I dokonanie / Pada Cień” – pisał Czesław Miłosz, tłumacząc Wydrążonych ludzi T. S. Eliota. Zdaje się, że reżyser Jędrzej Piaskowski i dramaturg Hubert Sulima dostrzegli ten cień w Trzech siostrach Antona Czechowa. A zamiast kaktusa postawili na scenie monstrualny samowar. Wydrążeni ludzie, chochołowi ludzie muszą mieć swój słup. Ten świecił się jak błyskotka z powiatowego bazaru. Znacznie oddalonego od Moskwy.
Koncepcja zrealizowana na scenie lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy była programowym wyrazem sprzeciwu wobec idei „poprawnych” wystawień Czechowa, których to wzorzec wziął się jeszcze z MChAT-u i według autorów lubelskiego przedstawienia pokutuje po dziś dzień. Mamy więc do czynienia z cieniem, który położył się na całej twórczości pisarza wtłoczonego w konwencję, z którą w rzeczywistości wcale się nie zgadzał. Jego ideę Piaskowski z Sulimem odczytują jako grę z konwencją, a nie podług niej – pragnienie wydobycia ironii, powołania bohaterów budowanych z klisz i stereotypów, podkreślenia typowości.
Przesuwane elementy scenografii (szezlong, fortepian, drzwi z futryną, ściana z kominkiem) sprawiały, że salonowe konwersacje i spotkania nabierały onirycznego posmaku. Mobilność rekwizytów sugerowała umowność i niepewność. Znaleźliśmy się w świecie nieustannego ruchu, który wynikał zarówno z jego żywotności, jak też postępującego rozkładu. W takiej przestrzeni muszą istnieć bohaterowie podobni rekwizytom – pozorni i fragmentaryczni. Umowność podkreślała Jolanta Rychłowska grająca nie tylko Nataszę, ale i dopisaną przez dramaturga narratorkę, która wita widzów na wstępie spektaklu, a w jego trakcie pozwala sobie na narracyjne i interpretacyjne didaskalia. Czyni to z wdziękiem PRL-owskiej prezenterki telewizyjnej. Czechowa – jak rozumujemy roześmiani (bo cóż śmieszniejszego niż teoretycznoliterackie enuncjacje?) – nie da się tak po prostu wytłumaczyć i przybliżyć w ramach zmurszałej już telewizyjnej pogawędki, tudzież internetowego podcastu (bo kto dziś ogląda telewizję?). Ale! Znając dzisiejszy zeitgeist, wiemy, gdzie należy iść – w śmiech.
Prowadzą nas groteskowi wręcz bohaterowie. Konwencja uruchomiona przez artystów ma w sobie niekłamaną siłę, są chwile, gdy nie sposób odeprzeć uśmiechu. W przerysowanym sposobie gry celował zwłaszcza Maciej Grubich, którego Wierszynin przypominał lunatycznego lowelasa o ruchach miękkich i nienaturalnych, jakby wypomadowanych. Wierszynina zamknięto w ramach komediowości, której nie był w stanie zdemaskować. Zamiar zrealizowano z sukcesem, oto bowiem widzimy na scenie człowieka-kliszę. Podobnie rzecz ma się z Fiodorem Kułyginem (Wojciech Rusin), który przystrojony patriarchalną brodą prezentował się niczym pomysłodawca Akademii Pana Marksa. Inni bohaterowie okazali się jednak mniej podatni na tego typu zabiegi. Pęknięcia w obrazie malowanym teatralnymi uniesieniami rąk i intonowanymi fałszywym głosem pozdrowieniami widać było w roli Edyty Ostojak, której Masza z biegiem akcji stawała się prawdziwie nieszczęśliwa. Podobnie Iwan Czebutykin grany przez Janusza Łagodzińskiego oraz Andriej (Daniel Dobosz). Ten ostatni zapędzony w róg sceny i nagabywany przez żonę Nataszę (Jolanta Rychłowska) budził litość i przypominał „ślepe najeżone zwierzątko” – jak sam mówił o swojej małżonce.
Groteska intensyfikowała się w scenach zbiorowych. Korowód bohaterów zmierzających na śniadanie zamienił się w procesję pustych gestów – hołd konwenansom, które nie tyle porządkują świat, ile go ograniczają. Złożono go w obecności publiczności, do której bohaterowie wdzięczyli się niby wypchnięci przed kamery telewizji śniadaniowej podrzędni celebryci. Tak wykrzywiony obraz prowincjonalnej Rosji zestawiono z majakiem nadchodzącej rewolucji. Na wielką zmianę czekała przede wszystkim Irina (Lidia Olszak) – naiwna idealistka narzekająca na próżniaczy sposób życia wyższych sfer, które powinny pracować i w tym szlachetnym trudzie odnaleźć spełnienie. Jej początkowy zapał gasł w miarę życiowych doświadczeń. Radzieckie pieśni i karny marsz stojącej w miejscu bohaterki wywołały widmo komunizmu. Trudno orzec, czy było ono – paradoksalnie – pochwałą konserwatyzmu, który miast rojeń o wspólnym wysiłku poleca picie herbaty (póki czas!), czy emanacją głębokiej prawdy o złudzie wszelkich idei. Bo to ich brakuje w świecie Piaskowskiego.
Mimo świetlanych perspektyw na przyszłość, o których z zapałem rozprawiają wszyscy bohaterowie (bez względu na to, czy oczekują rewolucji, czy ślepo wierzą w ewolucję), wiemy, że świat trzech sióstr chyli się ku upadkowi. Prowincjonalizm pochłaniający bohaterów niesie ze sobą aporię. Mamy więc do czynienia z rzeczywistością na pięć minut przed apokalipsą. Zwiastowaną nie tyle przez pożar miasta i wymarsz wojsk, ile przez fakt, że słynna strzelba wypaliła mimochodem i na nikim nie zrobiło to wrażenia. Nie ma mowy o żadnym biciu na alarm. Bohaterowie są pluszowi jak zegar, który rzucony o deski sceny złowrogo milczał. Słomiany zapał z początku sztuki zmienia się w słomiany nihilizm, który lada moment pójdzie z dymem. Pomimo muzyki z pogranicza kiczu i psychodelii, postacie z Czechowa żyją w świecie z piosenki nowofalowej Siekiery, gdzie: „Szewc zabija szewca / Bumtarara, bumtarara”. I choć powinno napawać nas to grozą, to zdobywamy się jedynie na beznamiętne i bezgłośne odśpiewanie dalszej części: „Lalalala…”. Sęk w tym, że Czechowa nie sposób wyczerpać podśpiewywaniem i zbiorową sceną, w której aktorzy tańczą jak figurki odłupane od pozytywek. W redukcji naturalizmu i sprzeciwie wobec teatralnych konwencji, realizowanym zresztą nie tylko przez dekonstrukcję, ale i zamianę jednych na drugie, gubi się psychologia. Prawdopodobnie przez to świat Trzech sióstr Piaskowskiego wygląda obco, niegroźnie, ale i tajemniczo. Marionetkowość bohaterów jest jak zasłona opadła na lustro. Zamiast wisieć nieruchomo, marszczy się, wzdyma, coś się zza niej raz po raz wyłania – lecz nigdy w całości. Twórcy nie starają się przekroczyć tej granicy. Być może dlatego, że „zdjęcie zasłony” to po grecku apokalypsis. Lepiej więc stać w cieniu, gdzie słońce nie doskwiera, a śmiech nie pozwala myśleć za Julią Hartwig, że cień jest „stałym przypomnieniem nocy”.
W tej niedojrzałej ciemności jest bezpiecznie – jak śpiewali puławianie w innym utworze z cytowanej już płyty pod tytułem Nowa Aleksandria. Taką też nazwę nosiły Puławy w roku 1901, gdy w dalekiej Moskwie odbywała się premiera Trzech sióstr. Piaskowski, zupełnie jak Siekiera, wskazuje, że radzieckość i carat zlewają nam się w jeden stan ducha (którego już się nie boimy). Patrzymy, jak wokół samowara chodzą jacyś misiowie puszyści. I niewiele nas to obchodzi, bo to nie nasz słup i nie nasze chochoły.
09-04-2018
Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie
Anton Czechow
Trzy siostry
reżyseria: Jędrzej Piaskowski
dramaturgia: Hubert Sulima
scenografia, reżyseria świateł: Aleksander Prowaliński
kostiumy: Hanka Podraza
choreografia: Katarzyna Sikora
muzyka: Jan Tomza-Osiecki
obsada: Magdalena Sztejman, Edyta Ostojak, Lidia Olszak, Jolanta Rychłowska, Daniel Dobosz, Wojciech Rusin, Maciej Grubich, Paweł Kos, Daniel Salman, Janusz Łagodziński
premiera: 09.03.2018
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.