Chodzenie do teatru
Chodzenie do teatru jest nonsensem. Po pierwsze nie idziemy, tylko parkujemy, co zwykle bywa torturą. Potem, jeśli pokonaliśmy tę przeszkodę, zasiadamy w jakimś twardym fotelu czy krześle i jacyś dziwni ludzie coś robią i coś mówią. Czasem kogoś udają, czasem udają, że robią to od siebie, a umowność bywa niejasna i nie wiadomo, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy.
Sprawy, które nam mają do zakomunikowania, też nie są specjalnie atrakcyjne – jakiś Edyp zatłukł tatusia i związał się z własną matką, jakiś czarnoskóry podpuszczony przez współpracownika udusił żonę z zazdrości, jakichś dwóch frustratów liczy, że przyjdzie Godot, niejaka Dulska przekupuje służącą, żeby sobie odeszła z dzieckiem, które spłodził synalek, a starsza pani chce odwetu na ukochanym sprzed dziesięcioleci.
A i tak dobrze, jeżeli mamy do czynienia z literaturą klasyczną, bo jeśli nieopatrznie trafimy na utwór, którego streszczenia nie ma w „Przewodniku teatralnym”, to możemy się zupełnie pogubić i siedzieć jak na tak zwanym tureckim kazaniu.
Zajmuje takie chodzenie do teatru przynajmniej trzy godziny z dojazdem, przez które to godziny można by obejrzeć pięć odcinków jakiegoś serialu, równie głupiego, ale chociaż w domu.
Dodatkowo do teatru trzeba się odpowiednio ubrać i wyłączyć telefon komórkowy.
Całość wydarzenia wydaje się jeszcze głupsza niż mecze piłki nożnej, gdzie bądź co bądź dorośli ludzie kopią się po łydkach i odbierają sobie piłkę, jakby była tego warta. Mecze mają jednak jakieś jasne zasady i można sobie pokrzyczeć. Coś odreagować.
Tu, w teatrze, zasady są niejasne, a obserwowanie aktorów, którzy zwykle nie swoim tekstem usiłują coś tam nam przekazać czy pokazać, budzi w najlepszym wypadku znużenie, a w najgorszym napawa wstrętem.
W moim odczuciu przedstawione powyżej stanowisko jest w pełni spójne i zasługuje na szacunek.
Co więcej – myślę, że przy umiejętnie spreparowanych pytaniach sondażowych dałoby się udowodnić, że mniej więcej dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa przyjęłoby z entuzjazmem taki właśnie punkt widzenia.
Źródłem mojego niepokoju jest fakt, że powiększa się grono osób piszących i wypowiadających się na temat przedstawień teatralnych, osób, które z niejakim trudem ukrywają swoje zmęczenie i obrzydzenie prawie każdą formą teatralną. Nie myślę tu o recenzjach i recenzentach moich prac (choć czasem kusi człowieka, aby zrecenzować te recenzje; wszyscy jesteśmy ułomni), bo nie mam prawa być sędzią we własnej sprawie.
Jednak w sytuacjach, wobec których wydaje mi się, że jestem obiektywny – nie znam ani ocenianego, ani oceniającego – dziwią mnie demonstrowane w recenzjach nonszalancja, pogarda i wyższość.
Przenieśmy ten przykład na akceptację nie spektakli, a ludzi. Jeśli wśród dwudziestu osób, które poznałem, nie podoba mi się żadna, a w każdej widzę wady, braki i ułomności, to może ze mną jest coś nie tak?
Antoni Słonimski i bohater Dnia świra Marka Koterskiego to dwaj krytycy o takim temperamencie.
Obaj wzbudzają mój najwyższy podziw, zrozumienie i sympatię. Są racjonalni, emocjonalni i nadwrażliwi. I właściwie nic im się nie podoba. Tacy po prostu są.
Jednak z punktu widzenia tak zwanego rozwoju sztuki teatru brak właściwych proporcji, brak programu na tak, a jedynie protekcjonalne wybrzydzanie to chyba najgorszy rodzaj postawy.
Jeden czy dwóch wybitnych artystów-krytyków, którzy okrutnie polemizują z jakąś tendencją, modą czy manierą może spełnić pożyteczną rolę podobną do tej, jaką spełniają szczupaki w zdrowym ekosystemie.
Jeśli jednak wyrośnie pokolenie znudzonych, wybrzydzających, protekcjonalnych mądrali, którzy przez pomyłkę wykonują nielubianą pracę, jaką jest chodzeniu do teatru, to ten wymagający delikatności i pielęgnacji towar w ogóle przestanie się sprzedawać.
Szczupaki pozbawione instynktu samozachowawczego zniszczą swoje własne środowisko i zdechną. Może ostatnie, ale jednak zdechną.
17-07-2019
Oglądasz zdjęcie 4 z 5