Bez żartów

Śmierć komiwojażera, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi
aAaAaA
fot. HaWa

Śmierć komiwojażera to spektakl, który mógłby znaleźć się na scenie każdego z najlepszych polskich teatrów. Zrobiony z artystycznym rozmachem, bez kompleksów, a do tego imponujący wizualnie. Powierzenie głównej roli Juliuszowi Chrząstowskiemu, na co dzień związanemu z Teatrem Starym, nie jest tu sposobem na przyciągnięcie do teatru widzów, którzy tęsknią za gwiazdami, ale świadomym i udanym wyborem artystycznym: to nie jest benefis Chrząstowskiego robiony kosztem pozostałych twórców. A jednak nie znaczy to, że w spektaklu Nowego wszystko jest na swoim miejscu.

Bo też kategoria „przedstawienia z każdej z najlepszych polskich scen teatralnych” jest dla mnie kategorią bardziej estetyczną niż jakościową. Jedną z najwspanialszych rzeczy w teatrze jest jego nieprzewidywalność, która w pierwszej kolejności objawia się w niespodziewanie poruszających spektaklach przygotowanych przez niekoniecznie doskonałe zespoły. Dobre przedstawienie nie zawsze wymaga przecież świetnej techniki, doświadczonych twórców, przewidywalnych warunków pracy – tego wszystkiego, co dla „każdego z najlepszych polskich teatrów” jest codziennością. I na odwrót: połączenie tych wszystkich składników nie zawsze gwarantuje – przepraszam za słowo – arcydzieło, choć przecież na pewno zapewnia zrobienie komunikatu, obok którego nie sposób przejść z obojętnością. Śmierć komiwojażera bardziej niż zachwyca, daje znać, że powstało z elementów pozostających do dyspozycji nielicznych, najlepszych scen. Ale… Ale wzbudza bardziej szacunek niż zachwyt.

1.
Szacunek dla adaptacyjnej lektury dramatu Arthura Millera, którą przygotował Remigiusz Brzyk. Amerykańska dramaturgia z połowy minionego wieku starzeje się źle, a w każdym razie mija się z oczekiwaniami dzisiejszego teatru: dopowiedziana, linearna, nadmiernie składna psychologicznie jest na antypodach dzisiejszych poszukiwań artystycznych. Doskonale rozumiał to – już czternaście lat temu – Krzysztof Warlikowski, więc zanim wziął się za wystawienie Tramwaju zwanego pożądaniem, poprosił Wajdiego Mouawada i Piotra Gruszczyńskiego o przepisanie tego tekstu. Nie to, że nie da się Millera i Williamsa wystawiać, jak zostali napisani. Da się, i da się w ten sposób zrobić udane spektakle (łodzian wysyłam do Jaracza na Szklaną menażerię w reżyserii Pawła Paczesnego), ale będą one jakby z innego porządku.

W adaptacji Brzyka opowieść o sprzedawcy, który nie jest już potrzebny ani firmie, ani rodzinie, ani światu w ogóle, staje się poetyckim esejem o niemożności pogodzenia się z własną nieprzydatnością. I oczywiście esejem o upływającym czasie: to dlatego tak ważne stają się tu retrospekcje. Reżyser tworzy ciekawie immersyjną fabułę: nurkujemy we wspomnieniach, które z czasem stają się bardziej realne, niż rzeczywistość.

Lektura jest tym bardziej udana, że ani przez chwilę nie mamy wrażenia gwałtu na tekście. Jeśli napiszę, że Brzyk uwspółcześnił fabułę, to czytelnik gotów będzie pomyśleć, że zrobił to jakimś mechanicznym przebraniem bohaterów w nowe ubrania. Zmiana jest bardziej wyrafinowana, najbardziej zresztą na poziomie języka, który jest naraz współczesny i naraz – szlachetnie – trąci myszką.

2.
Szacunek dla scenicznego rozmachu. Spektakl rozgrywa się częściowo na widowni, tu także znajduje się miejsce dla części scenografii. Ale to tylko gadżet, bo to, co dzieje się po drugiej stronie scenicznej rampy, zwyczajnie bierze górę. Bez większych zmian dekoracji, dzięki aktorom, światłom, muzyce, bez najmniejszego wysiłku przenosimy się z domu głównego bohatera, do biura, z biura do hotelu, z hotelu do baru, a do tego wędrujemy w czasie: to samo miejsce, ale kiedy indziej.

I mimo gry – powiedzielibyśmy – w szerokich planach (nie wyłącza się tu fragmentów sceny, nie stosuje się punktowych oświetleń) ten spektakl jest w wielu momentach czarownie intymny. To w pierwszej kolejności tragedia Willy’ego Lomana (Juliusz Chrząstowski), którego oczami poznajemy fabułę, ale nie brak tu także wspaniałych etiud w wykonaniu Macieja Kobieli i Damiana Sosnowskiego, grających Biffa i Happy’ego – synów tytułowego bohatera. Najlepsi są, gdy są na scenie razem: z prostej zabawy piłką potrafią zrobić skuteczny wehikuł czasu: do młodości, do kiedyś, do gdzie indziej.

3.
Szacunek dla zrobienia spektaklu na serio, bez heheszków, które rozwiązują sytuację wówczas, gdy nie wiadomo, jak opanować dramaturgię. Tragedia Lomana jest realna, a Remigiusz Brzyk opowiada o niej z empatią, co nie jest proste, bo – w dzisiejszym teatrze – łatwo może zostać uznane za tani sentymentalizm. Tu nie jest tanio, zaś beznadzieja głównego bohatera nie jest jedynie sygnalizowana, lecz staje się przedmiotem inteligentnych analiz.

Najciekawsze wydaje się obsadzenie w roli sześćdziesięcioparoletniego, niepotrzebnego nikomu sprzedawcy, aktora o dobrą dekadę młodszego, w świetnym okresie aktorskiej kariery. To takie proste, a przecież skuteczne poszerzenie sensów opowieści Millera: widmo zawodowej nieprzydatności spotyka nas dziś wcześniej. Świadomość, że nie ma niezastąpionych, nie dojrzewa w nas w miarę zbliżania się do emerytury: staje się codziennością funkcjonowania.

***
Na Juliusza Chrząstowskiego patrzyłem, chcąc nie chcąc, przez pryzmat moich wspomnień z jego ról, które zagrał w Nowym dawno temu, przed odejściem do Starego. „Tamten Nowy”, kierowany przez Mikołaja Grabowskiego, był prawdziwym fenomenem, między innymi za sprawą najmłodszego pokolenia artystów, którzy bawili się pracą. Eksperymentowali. Chrząstowski był wówczas aktorem o wielkiej energii scenicznej opartej na talentach komicznych. Tych, którzy nie oglądali go w Starym, a pamiętają sprzed lat, musiał teraz zaskoczyć. Bo jak dziś nazwalibyśmy kartę, którą najskuteczniej wygrywa siebie? Zaangażowaną powagą? Nostalgią? W Śmierci komiwojażera gra na tej samej nucie, na której wygrywał swój finałowy (improwizowany) monolog w krakowskim Wrogu ludu. Nie ma tu nawet cienia Hrabiego Almavivy, popisowej roli z Wesela Figara w „tamtym Nowym”.

I w „tamtym Nowym” był też Remigiusz Brzyk. Niektórzy zresztą mieli nadzieję (ja miałem), że po odejściu Grabowskiego, to on pokieruje teatrem – nie, na nowo, Kazimierz Dejmek. Włodarzom zabrakło odwagi i wyobraźni – cech, których nie brakowało Brzykowi szukającemu wówczas zaangażowanego języka teatralnego, zanim stał się on modny. W którym miejscu byłby dziś Nowy, gdyby nie tamten, błędny, wybór? W którym miejscu byłby sam Brzyk? Jakiego Komiwojażera by zrobił?

Patrzyłem na zupełnie poważnego, zupełnie niestetryczałego Willy’ego Lomana w wykonaniu Chrząstowskiego, który nie musiał mizdrzyć się do publiczności kosztem powagi swojego bohatera, i zastanawiałem się, czy byłoby to możliwe, gdyby Chrząstowski nie odszedł wówczas z Grabowskim do Starego, i gdyby nie spotkał się z reżyserami, którzy tam później pracowali – głównie z Janem Klatą. Spoglądałem na spektakl i zadawałem sobie pytanie, jaki byłby ten Komiwojażer, gdyby stworzył go reżyser, który – przed trzydziestką – miał szansę objąć kierownictwo świetnie funkcjonującej sceny. Dramat Millera jest przecież opowieścią o chimeryczności losu – o szansach, które nie tylko wykorzystaliśmy lub nie, ale i o szansach, które zostały nam dane lub zabrane. Czy ten niezaistniały Remigiusz Brzyk miałby do siebie i swojego spektaklu więcej dystansu?

A nie mam wątpliwości, że dystans temu Komiwojażerowi dobrze by zrobił. Dystans, który objawiłby się w przyśpieszeniu części scen, kondensacji rozmów, w których uczestniczy Loman, nie tak regularnym dopowiadaniu wszystkiego. Myślę zresztą, że Remigiusz Brzyk, już po zobaczeniu kilku pełnych przebiegów spektaklu, może do pracy wrócić. Niekiedy jest to potrzebne, bo – przynajmniej w premierowy wieczór – nie dało się ukryć, że kilka scen, zwłaszcza w drugim akcie, w tym scena w barze, wymaga jeszcze wyreżyserowania (nie wspominając o tym, że w scenie zespołowego tańca, nie wszyscy – w każdym razie, wstyd przyznać, nie Edmund Krempiński – znali kroki). Skróty są potrzebne: właśnie po to, by nic nie rozpraszało widza w odkrywaniu tej przemyślanej opowieści.

Zaskakujące, że mimo pokusy płynącej z samego tekstu (oraz tradycji jego inscenizowania), tak silnie skoncentrowanego na jednej postaci i mimo zaproszenia do udziału w spektaklu aktora gościnnego, nie powstało widowisko gwiazdorskie. Wbrew wszystkiemu to nie jest spektakl jednego Chrząstowskiego. Nie pierwszy raz rewelacyjna okazuje się Katarzyna Żuk. Jej Linda, żona głównego bohatera, jest cicha, czuła, troskliwa. Świetnie rozgrywa niepewności widzów: akceptuje to wszystko, bo nie ma wyjścia? Czy może dlatego, że kocha?

Trochę jak z moim stosunkiem do tego spektaklu. Oglądałem, choć narzekałem na dłużyzny, bo nie miałem wyboru? A może dlatego oglądałem, bo jednak spektakl umiał mnie oczarować?

17-01-2024

Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi
Arthur Miller
Śmierć komiwojażera
przekład: Joanna Gorczycka
reżyseria: Remigiusz Brzyk
scenografia: Marika Wojciechowska
kostiumy: Rafał Domagała
muzyka: Jacek Grudzień
wideo: Kinga Dalska
inspicjentka, asystentka reżysera: Agnieszka Choińska
obsada: Juliusz Chrząstowski, Katarzyna Żuk, Maciej Kobiela, Damian Sosnowski, Piotr Seweryński, Sławomir Sulej, Magdalena Kaszewska, Karolina Bednarek, Edmund Krempiński, Rozalia Rusak, Wojciech Oleksiewicz.
premiera: 02.12.2023

Śmierć komiwojażera, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi
Śmierć komiwojażera, reż. Remigiusz Brzyk, Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Teatr Nowy im. Kazimierza DejmkaTeatr Nowy im. Kazimierza Dejmka

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.